Wydawać by się mogło, że w czasach, kiedy idea wydłużenia wieku emerytalnego z punktu widzenia nabycia praw emerytalnych staje w centrum uwagi naszego życia publicznego, powinno się robić wszystko, by wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, raczej zachęcać ludzi do wydłużonej aktywności zawodowej, niż ich do tego zniechęcać.
Kilka lat temu zaczęła się kształtować w orzecznictwie Sądu Najwyższego wyraźna linia uznawania wieku emerytalnego za przesłankę nabycia prawa do emerytury, jako prawa podmiotowego – pozostawiającego samemu zainteresowanemu pracownikowi decyzję co do konkretnej chwili zrealizowania tego prawa. Skończyła się tym samym w naszym kraju epoka wykorzystywania przez pracodawców osiągnięcia wieku emerytalnego jako najłatwiejszego sposobu na pozbycie się czasami niewygodnego z jakichś powodów pracownika. W każdym razie wiek emerytalny nie może już być dzisiaj jedyną podstawą rozwiązania stosunku pracy. Taka jest zasada. Inaczej, a w niektórych przypadkach zgoła odmiennie, kształtują się te kwestie w poszczególnych pragmatykach służbowych. To zrozumiałe, że specyfika różnych służb wymaga różnych na tym tle rozwiązań. Zawsze powinny mieć one jednak charakter wyjątku. Zapoczątkowana w orzecznictwie Sądu Najwyższego linia traktowania wieku emerytalnego, jako prawa podmiotowego, przeniknęła już także – takie mam wrażenie – do orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, co samo w sobie jest już interesującym i wartym odnotowania przyczynkiem do dialogu naszych sądów.
Wydawać by się także mogło, że dostatecznie mocno jest już również utrwalony w naszej praktyce zakaz dyskryminacji ze względu na wiek. W konstytucji jest mowa o zakazie dyskryminacji z jakiejkolwiek przyczyny (art. 32 ust. 2). Wprawdzie w ostatnim czasie uwaga skupiona jest na tych aspektach tego zakazu, które wiążą się głównie z różnymi mniejszościami – ale zważywszy na krąg bezpośrednio zainteresowanych, zgodzimy się chyba chętnie, że zakaz dyskryminacji ze względu na wiek nie jest sprawą marginalną.
Pokazano mi ostatnio uchwałę uczelnianej komisji wyborczej jednego z naszych uniwersytetów, unieważniającą wybór kilku pracowników naukowych do kolegium elektorów z powodu osiągnięcia przez nich 65. roku życia. Z tą chwilą na uczelniach publicznych rozwiązuje się stosunek pracy. Wyjątkiem są osoby posiadające tytuł naukowy profesora – te mogą pracować do ukończenia 70. roku. Rozwiązanie dotychczasowego stosunku pracy nie oznacza, że umowy nie można zawrzeć na nowo. Ma ona już tylko inny charakter – najczęściej zawiera się ją na czas określony w nowym kontrakcie. I jest to praktyka powszechna. Czyli z jednej strony – chcemy byś pracował, dzielił się swoją nie raz ogromną wiedzą i doświadczeniem, ale z drugiej strony – od wpływu na skład władz uczelni już ci wara, bo jesteś dinozaurem. Dajemy ci tym samym do zrozumienia, że właściwie przestałeś być już członkiem naszej społeczności akademickiej, chociaż przepracowałeś tutaj, w wielu przypadkach, całe życie – i nadal tu pracujesz. Jeszcze nam się przydasz przez czas jakiś, przyciągniesz na swoje zajęcia jeszcze sporo słuchaczy, dzięki temu nadal na tobie będziemy zarabiać, ale wiedz, gdzie jest twoje właściwe miejsce – już poza naszą korporacją. Od biedy da się zrozumieć intencję ustawodawcy, który wprowadził wyraźną granicę końca normalnej kariery akademickiej, pozwalając uczelniom publicznym na samodzielne otwieranie furtek dla niektórych pracowników – ze względu na ich naukową czy organizacyjną przydatność. Ale nie powiedział nigdzie, że możliwe jest również ograniczanie ich praw korporacyjnych, jeśli już nadal w społeczności akademickiej są – jej zdaniem – potrzebni. W tym przypadku ograniczenia praw wyborczych dokonano przepisami statutowymi. Miałoby się ochotę wskazać wyraźnie, na którym to uniwersytecie tak czyta się art. 32 konstytucji, ale podejrzewam, że nie jest to wyjątek usprawiedliwiający takie wyróżnienie. Na tym miałaby dzisiaj polegać autonomia uniwersytetu?