Największe od ponad dekady demonstracje pracownicze i podpięcie się dwóch potężnych organizacji – NSZZ „Solidarność” i opozycyjnego Prawa i Sprawiedliwości – pod hasło walki z Europejskim Zielonym Ładem to tylko ostatnie ze znaków na niebie i ziemi, które wskazują, jak ogromnym wyzwaniem staje się akceptacja społeczna dla transformacji w kształcie forsowanym przez Brukselę.

Można się zżymać na demagogię liderów PiS, którzy wcześniej sami uznali zgodę na Zielony Ład i wywindowane cele klimatyczne na 2030 r. za konieczność, a dziś umywają ręce od skutków własnych decyzji. Można załamywać ręce nad nieodpowiedzialnością liderów związkowych, którzy mydlą oczy członkom swoich organizacji, mobilizując gniew w czasie, kiedy, kolokwialnie mówiąc, jest już pozamiatane. Większość reform, które kwestionują górnicy i rolnicy, uzyskało w minionych latach akceptację zarówno wybranego demokratycznie europarlamentu, jak i rządów państw członkowskich. Ewentualne referendum – przynajmniej w zaproponowanym kształcie – nic tu nie pomoże.

Można więc dopatrywać się w protestach, nie bez racji, elementu wewnątrzkrajowej kampanii wyborczej bez widoków na wymierne sukcesy dla ludzi, których wyprowadzono na ulice (z prostej przyczyny: nie ma ścieżki prawnej, która pozwalałaby polskim władzom jednostronnie wypowiedzieć obowiązujące regulacje). Można wreszcie uspokajać się konserwatywnymi szacunkami warszawskiego ratusza co do frekwencji na piątkowej manifestacji i przekonywać się, że kilkadziesiąt tysięcy uczestników (w kulminacyjnym momencie) to mało.

Resorty odpowiedzialne za transformację są zawieszone między silniejszymi spółkami Skarbu Państwa a polityczną centralą

Ale fakt pozostaje faktem: scenariusz narastających napięć społecznych staje się coraz bardziej realny, a skala niezadowolenia już jest znacząca. I to mimo tego, że największe koszty dla gospodarstw domowych, na czele z nowymi obciążeniami emisji w sektorze budynków, są jeszcze przed nami. Protesty nie są jedynym symptomem tej tendencji. Wystarczy spojrzeć chociażby na niedawne badania zrealizowane przez ośrodek More In Common: niemal trzy czwarte ankietowanych – w tym ponad połowa wyborców Koalicji Obywatelskiej – uważa, że Zielony Ład przyniesie Polsce więcej strat niż korzyści. Jednocześnie już ponad 29 proc. badanych jest zdania, że moglibyśmy poradzić sobie lepiej poza Unią. Z sondaży zamawianych przez warszawski think tank wyłania się obraz rosnącej potrzeby szacunku dla polskich interesów i oczekiwanie asertywnej polityki rządu w ramach Wspólnoty.

Zapewne w niemałym stopniu ta dynamika nastrojów jest spadkiem po wieloletnim konflikcie między Warszawą a Brukselą. Część odpowiedzialności ponosi więc poprzednia władza, która zamiast tworzyć strategię zmian w krytycznych branżach i budować poczucie bezpieczeństwa ich pracowników, potraktowała negatywne emocje, lęk i gniew, jako polityczny zasób, a nastroje podburzała, zamiast uspokajać. Ale nie ma co udawać, że i Komisja Europejska nie dolała oliwy do tego ognia, trwale pozbawiając się w oczach znacznej części polskiego społeczeństwa wizerunku obiektywnego arbitra. Napięcia wokół Europejskiego Zielonego Ładu wyraźnie widać zresztą również poza Polską. Niewykluczone, że w najbliższej przyszłości UE szyld Zielonego Ładu zostanie schowany, co nie znaczy, że do lamusa trafi jego treść.

Tymczasem niemal pół roku po objęciu władzy w Polsce nowa koalicja nie ma wciąż, jak się zdaje, ani spójnego planu, ani choćby mglistego pomysłu na to, jak opowiedzieć transformację po nowemu, ani na to, jakie korekty w unijnej strategii forsować. Premier Tusk jest w tej sprawie bezsilny. Bo trudno inaczej zinterpretować zapisywanie ogółu protestujących do PiS i próbę mobilizacji wyborców na podstawie płaskiego euroentuzjastycznego frazesu.

W odzyskaniu inicjatywy i rzeczywistym odcięciu tlenu hasłom polexitu mógłby pomóc silny ‒ zarówno politycznie, jak i kompetencyjnie ‒ ośrodek odpowiedzialny za transformację, którego utworzenie postulowano już wiele miesięcy temu. Wybory i rekonstrukcja rządu mogły być szansą, ale pozostała ona niewykorzystana. Borys Budka, podobnie jak wcześniej w roli lidera Platformy, nie wykazał się wielkimi sukcesami na czele resortu aktywów państwowych. Dotychczasową koncepcję MAP jako wiodącego ośrodka tworzonego przez Budkę i związaną z nim szefową Ministerstwa Przemysłu (z siedzibą w Katowicach) Marzenę Czarnecką nie zastąpiła żadna inna. Przejęcie sterów w resorcie aktywów państwowych przez technokratę Jakuba Jaworowskiego zwiastuje raczej kontynuację złej tradycji, w której resorty odpowiedzialne za kształtowanie transformacji energetycznej są słabymi ośrodkami zawieszonymi pomiędzy silniejszymi od siebie spółkami Skarbu Państwa (w obecnej konfiguracji uzupełnianymi zapewne o głos sektora prywatnego) a polityczną centralą, gdzie rola resortu ogranicza się de facto do pasa transmisyjnego. Pretendentów do wiodącej roli trudno dostrzec też w nieobliczalnej Czarneckiej czy w nieco chaotycznie zarządzanym przez mniejszościowych koalicjantów resorcie klimatu. Patrząc na to, jak układa swój gabinet Tusk, coraz trudniej mieć wątpliwości, że słabość ministrów jest w oczach premiera nie wadą, lecz atutem. Niestety, specjaliści od ciepłej wody w kranie nie zażegnają strategicznego kryzysu. ©℗