Dziś klucze do zwalczenia inflacji w świecie zachodu znajdują się w rękach niespecjalnie przychylnych mu przywódców w Pekinie, Moskwie i Rijadzie.
Jakub Dymek, publicysta, dymek.substack.com
Jesteśmy w środku przeklętego trójkąta. Tak najkrócej da się opisać położenie Europy, rozglądając się wokół latem 2022 r. Oczywiście symptomów nie brakuje, widzimy je gołym okiem: fale piekielnego gorąca i pożary, rekordowe ceny benzyny i surowców (które – chcąc nie chcąc – i tak będziemy spalać w większych ilościach), wojna u granic i groźba globalnego kryzysu żywnościowego. Trzy wierzchołki tego trójkąta wyznaczają trzy wielkie konieczności, jakie stoją przed rządami i społeczeństwami kontynentu: walka z inflacją i rosnącymi kosztami życia dla zwykłych obywateli, odejście od rosyjskich surowców i konieczność zielonej transformacji. Problem? Nie da się zająć wszystkimi naraz.
Co gorsza, przesunięcie ciężaru naszych starań i strumienia pieniędzy na jeden z wierzchołków tego przeklętego trójkąta może opóźniać lub zniweczyć starania zmierzające do rozwiązania wyzwań, jakie symbolizują pozostałe dwa wierzchołki. Mówiąc wprost: jeśli pociągniemy za mocno za jeden z wierzchołków, posypią się pozostałe i tylko spotęgujemy kryzys. A jeśli nie zrobimy dostatecznie dużo, to z kolei nigdy nie wyrwiemy się z pułapki.
Inflacja, wywołane wojną
podwyżki surowców energetycznych (i głośne wezwanie do ostatecznego oderwania się od Rosji) oraz paląca (dosłownie) potrzeba znalezienia alternatywy – wszystkie te problemy są ze sobą powiązane. Ale rozwiązania już niekoniecznie.
Ambicje na półkę
Gdybyśmy mierzyli się „tylko” z militarnym zagrożeniem i koniecznością przyspieszenia zielonych inwestycji – nic prostszego. Europa może się zadłużać (co pokazał COVID-19) i finansować nawet najdroższe projekty. Stop: mogła. Bo teraz inflacja i zdecydowanie droższy koszt pożyczania pieniądza dla wielu unijnych gospodarek stawia tamę podobnym rozwiązaniom. Nie widać na razie chętnych, którzy chcieliby gasić pożary dodatkowym strumieniem kasy. I tak zresztą, pomimo inflacji, rządy państw UE są zmuszone wydawać olbrzymie kwoty na osłonę obywateli przed podwyżkami cen energii. Same
dopłaty plus koszty nacjonalizacji lub bailoutów koncernów energetycznych w Europie mogą przebić w tym roku – jak oszacował Javier Blas z Bloomberga – 200 mld euro. Do tych imponujących kwot należy jeszcze dodać wydatki na zbrojenia – licytacja w górę już się zaczęła. Olaf Scholz mówi o 100 mld euro, Jarosław Kaczyński o 5 proc. PKB, a spirala może przecież nakręcać się dalej. W tych warunkach nawet lewicowym politykom i ekonomistom nie spieszy się, by domagać się kolejnych rządowych transferów, inwestycji i poszerzania osłon socjalnych, czyli jeszcze hojniejszego odkręcenia kurka z pieniędzmi. Choć będą one konieczne.
Wszystko byłoby też prostsze, gdyby – jak planowała to sobie Angela Merkel (ale też – prawdę mówiąc – cały świat) – można było „dojechać” do zielonej energii na brudnym, rosyjskim paliwie. Nawet ci, którzy publicznie deklarują, że go się brzydzą – jak polska klasa polityczna – po cichu kalkulowali, że będą wygodnie kupować ze Wschodu ropę, gaz i węgiel do czasu, aż staną się one zbędne. „Europa liczyła, że Rosja dostarczy jej surowców koniecznych do uniezależnienia się od Rosji” – podsumowała to podejście w niezamierzenie zabawny sposób jedna z amerykańskich redakcji.
Dziś widzimy, jak te dwa punkty tworzą dwa wierzchołki przeklętego trójkąta. Chcemy szybciej się dekarbonizować? Potrzebujemy do tego, przynajmniej do czasu, rosyjskich surowców. Chcemy odciąć Moskwę od naszych pieniędzy i uniezależnić się od niej energetycznie? Cóż, musimy odpalić
elektrownie węglowe, ściągać jeszcze więcej surowców od najróżniejszych autokratów i tyranów z całego globu, a i odłożyć nasze zielone ambicje na kilka lat na półkę. No, chyba że chcemy robić jedno i drugie – czyli dopłacać obywatelom i „tradycyjnym” wytwórcom energii oraz budować zieloną transformację (a przy okazji militaryzować się na potęgę). Gdzie wtedy będziemy oszczędzać i hamować inflację? Dobre pytanie.
Tu wracamy do inflacji. Konwencjonalne recepty każą podnosić stopy procentowe, schładzać gospodarkę i
rynek pracy poprzez oszczędności i bilansowanie budżetów. Ale konwencjonalne recepty, jak zauważa coraz więcej osób, nijak się mają do niekonwencjonalnych okoliczności. – Czy manipulowanie stopami procentowymi przyczyni się do obniżenia cen ropy przez grupę OPEC i Arabię Saudyjską? – pytała szefa Rezerwy Federalnej Jerome’a Powella lewicowa senator Elizabeth Warren. – Nie sądzę – odpowiedział tak szczerze, jak krótko Powell. To samo pytanie, choć mniej śmiało, pada i w Polsce. NBP można krytykować za masę rzeczy, ale Adam Glapiński nie jest cudotwórcą, tak jak cudotwórcą nie będzie żaden jego następca – po prostu nie zwalczy przyczyn inflacji, które są poza jego kontrolą. Dziś klucze – lub raczej stery – do zwalczenia inflacji w świecie Zachodu znajdują się w rękach niespecjalnie przychylnych mu przywódców w Pekinie, Moskwie i Rijadzie.
Odpowiedź na niedasizm
Możemy więc próbować zwalczać inflację, wymuszając na obywatelach Europy jakąś formę nowej austerity, polityki oszczędności: podnosić stopy, redukować wydatki na budżetówkę i zwiększać bezrobocie. Ale akurat w sytuacji, gdy przygotowujemy się na zagrożenia militarne i wielkie inwestycje w transformację energetyczną, to mało rozsądne. A nasza sytuacja de facto pełnego zatrudnienia (i setek tysięcy pracujących uchodźczyń z Ukrainy, co pokazują badania) jest przecież korzystna. W całej Europie ludzie już zaczynają się buntować przeciwko przenoszeniu kosztów zielonych inwestycji na biedniejszych. W Polsce permanentnie niedofinansowana sfera budżetowa będzie kolejna do strajku. Wszelkie sposoby walki z inflacją oparte na cięciach i oszczędnościach idą w poprzek pozostałym wielkim koniecznościom: wydatkom na energię, inwestycjom w czysty transport i mieszkalnictwo oraz budowie „społeczeństwa odpornego”. To ostatnie (tak jeszcze niedawno) było przecież na ustach każdego. Wszyscy, jak się wydawało, zgadzali się, że musimy doinwestować ochronę zdrowia, sektor opiekuńczy,
służby mundurowe i ratownicze oraz krajową farmaceutykę, medycynę, biotechnologie i reagowanie kryzysowe, aby lepiej odpowiadać na kolejne pandemie i katastrofy naturalne.
Czy to wszystko razem to wyłącznie przepis na beznadzieję i defetyzm? Niekoniecznie. Problem ze starymi receptami jest taki, że stosuje się je do starych problemów. A wciąż wisi nad nami dziedzictwo epoki nicniedasizmu (o której pisałem na tych łamach wiosną). Czyli przekonania, że państwa i rządy nie powinny odpowiadać na wielkie wyzwania, minimalizować oczekiwania obywateli i ograniczać do dyskretnego zarządzania kryzysami, zamiast je zwalczać. Ta epoka jednak odchodzi w przeszłość. Rzeczy wcześniej nie do pomyślenia robimy dziś hurtem. Kto by pomyślał pół roku temu, że Europa wprowadzi embargo na rosyjską energię? Że będziemy dyskutować na poważnie – nie tylko w tonie kiepskich kawałów o PRL – o kontroli cen, i to najważniejszych światowych surowców? Że Niemcy porzucą budowaną od kilku dekad (fakt, na toksycznych fundamentach) strategię Energiewende, a NATO rozszerzy się o neutralnych wcześniej Finów i Szwedów? Ze środka tylu procesów i wielkiej zmiany trudno zobaczyć jak są głębiokie.
Odpowiedzią na nicniedasizm i wyzwania przeklętego trójkąta nie jest tryumfalizm i hurraoptyzmizm. Te być może były potrzebne kilka miesięcy temu. „W czasie wojny stać nas na wszystko, co możemy wyprodukować” – mówił Keynes. I to nie był tryumfalizm, lecz stwierdzenie faktu wielkiej mocy wytwórczej zachodnich gospodarek, którą można zmobilizować w czasie zagrożenia. Dziś coraz częściej mówi się o wyzwaniach gospodarki wojennej. To lepszy trop. Być może do wyrwania się z przeklętego trójkąta – kombinacji problemów, jakich nie widzieliśmy w czasach pokoju – nie wystarczą rozwiązania czasu pokoju i dobrobytu.
Nawet ci, którzy publicznie deklarują, że się brzydzą rosyjskiego paliwa – jak polska klasa polityczna – po cichu kalkulowali, że będą wygodnie kupować ze Wschodu ropę, gaz i węgiel do czasu, aż staną się one zbędne