Nawet 4,5 mld zł może kosztować stopień wodny na Wiśle w Siarzewie. Inwestycja ma ruszyć za trzy lata. Ostro protestują ekolodzy.

Nabierają tempa przygotowania do przedsięwzięcia szykowanego jeszcze w czasach PRL-u. Państwowe Wody Polskie ogłosiły właśnie przetarg na wykonanie szczegółowego projektu stopnia wodnego. Poznaliśmy przybliżony harmonogram prac. Roboty budowlane mają się rozpocząć na przełomie 2023 i 2024 r., a zakończyć w 2029 r. Maksymalny koszt przedsięwzięcia – 4,5 mld zł.
Według Wód Polskich nowa inwestycja ma spełniać kilka zadań. Po pierwsze poprawi ochronę przeciwpowodziową, bo zapory boczne i wały zmniejszą zagrożenie wylania rzeki. Nowy stopień ma też zwiększyć bezpieczeństwo istniejącej zapory we Włocławku. Wody Polskie podkreślają, że „stopień Siarzewo będzie również pośrednio przeciwdziałał niekorzystnym skutkom pojawiających się coraz częściej susz”. Urzędnicy zaznaczają, że wodą ze zbiornika będzie można grawitacyjnie zasilać tereny rolne położone w dolinie rzeki.
Nowy stopień wodny, tak jak ten we Włocławku, ma też produkować prąd. Według wstępnej koncepcji znajdzie się tam elektrownia wodna o mocy do 80 megawatów. Rocznie elektrownia ma produkować 315 gigawatogodzin energii.
Budowa stopnia w Siarzewie wzbudza jednak ogromny sprzeciw organizacji ekologicznych. – To jest bardzo drogi „miś”, który pozwala zabłysnąć politykom – mówi Marek Elas z WWF Polska. Fundacja wspólnie z innymi organizacjami skupionymi w koalicji Ratujmy Rzeki przekonuje, że nie uda się osiągnąć większości przypisywanych inwestycji celów. Według WWF planowany stopień wodny nie ma żadnego istotnego znaczenia dla bezpieczeństwa powodziowego, a w niektórych sytuacjach może nawet zwiększać zagrożenie wylania przez rzekę. Ekolodzy twierdzą też, że zamiast zmniejszać zagrożenie suszą, nowa inwestycja może je powiększać. „Zbiorniki zaporowe zatrzymują wodę w jednym miejscu, zaburzając jej dystrybucję do okolicznych obszarów. Poniżej zbiornika siła erozyjna wody wypłukuje materiał z dna, obniżając jego poziom. To prowadzi do spadku poziomu wód w rzece, a w rezultacie także wód gruntowych, co powoduje lokalnie susze” – argumentują.
– Jak spojrzymy na mapę zagrożenia suszą, to można się przekonać, że istniejący stopień we Włocławku w żaden sposób nie wpływa na walkę z tym problemem. Z kolei w rejonie Siarzewa jest tak wysoka skarpa, że jeśli nawet woda będzie kilka metrów podpiętrzona, to nie sięgnie korzeni drzew, nie mówiąc o innych roślinach. Jeśli chcielibyśmy używać wody do nawadniania pól, to trzeba budować specjalne wodociągi. To można robić bez budowania zbiornika – mówi Marek Elas.
Ekolodzy twierdzą też, że koszty zainstalowania turbin o mocy 80 MW na stopniu Siarzewo są sześciokrotnie wyższe niż porównywalne inwestycje w energetykę solarną lub wiatrową.
Dodają, że budowa zapory znacząco wpłynie na trzy obszary Natura 2000. Ich zdaniem ponad 50-letniej zapory we Włocławku nie trzeba podpierać dodatkowym stopniem, bo kilkaset metrów poniżej budowli kilka lat temu powstał próg podpiętrzający. Sama zapora przeszła zaś remont wart 115 mln zł. – Zamiast budować nowy stopień, trzeba zacząć dyskusję o rozbiórce tego we Włocławku – mówi Marek Elas.
Przedstawiciele Wód Polskich informują DGP, że brano pod uwagę rozbiórkę stopnia we Włocławku, to rozwiązanie zostało jednak odrzucone. Bardzo kosztowne byłoby usunięcie 47 mln m sześc. osadów, istniałaby groźba obniżenia poziomu wód gruntowych, trzeba by także zlikwidować elektrownię wodną o mocy 160 MW. Ograniczona zostałaby też możliwość żeglugi na Wiśle.
W sprawie Siarzewa podzieleni są też naukowcy. Inwestycję popiera m.in. prof. Zygmunt Babiński z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Wskazuje na rolę retencyjną, przeciwpowodziową i turystyczną nowego zbiornika. Profesor Tomasz Mikołajczyk, ichtiolog z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, uważa jednak, że powinniśmy dążyć do renaturyzacji Wisły. Jest zwolennikiem rozbiórki zapory we Włocławku.
Ekolodzy uważają, że regulacja rzek, za czym opowiada się rząd, to echo przeszłości, bo dziś świat odwraca się od tego typu rozwiązań. Statystyki potwierdzają, że duże instalacje rzeczne osiągnęły szczyt popularności w latach 60. Od tego czasu liczba nowych projektów tego typu spadła ponad trzykrotnie. Zmniejszył się też stopień uregulowania rzek mierzony ilością wody magazynowanej w wielkich zbiornikach retencyjnych. Gdy spojrzeć na mapę planowanej infrastruktury tego typu, widać jednak, że trudno mówić o spójnym trendzie. Większość krajów UE czy USA chce budować niewiele takich obiektów, ale Chiny, Indie czy Turcja planują ich setki, a Brazylia – więcej niż tysiąc.
W krajach Zachodu, które w większym stopniu niż Polska uregulowały swe największe rzeki w minionych dekadach (łączną liczbę sztucznych zapór na europejskich rzekach szacuje się na od kilkuset tysięcy do ponad miliona), nastąpił zwrot w stronę renaturyzacji i demontażu tam. W ostatnich dekadach rozebrano ich w Europie tysiące. Po części jest to związane z tym, że żywot kończą instalacje budowane w szczytowym okresie, a ryzyka związane z kontynuacją ich użytkowania rosną. To czas decyzji: albo dalsze nakłady na modernizację bądź budowę nowych, albo zmiana filozofii.
Pierwsze próby testowania tego drugiego podejścia podejmowała Francja w ramach programu rewitalizacji Loary. W ślad za nią poszły m.in. Hiszpania czy Szwecja. W Europie jest realizowanych ponad tysiąc projektów tego typu. Część naukowców sugeruje jednak, że trend deregulacyjny przygasa. Inaczej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie kurs na dzikie rzeki trwa konsekwentnie od lat 80. – w ostatnich latach przeciętna liczba demontowanych w każdym roku instalacji zbliżyła się do setki.