Waszyngton wrócił do rozmów o emisjach. Z jakimi kartami? To się dopiero rozstrzygnie.

Od piątku Stany Zjednoczone znów są stroną paryskiego porozumienia klimatycznego. Prezydent Joe Biden odwrócił decyzję poprzednika o jego opuszczeniu już w pierwszym dniu urzędowania w Białym Domu. USA były formalnie poza procesem klimatycznym przez 107 dni. – Powracamy do międzynarodowych wysiłków klimatycznych z pokorą i ambicją – oświadczył John Kerry, prezydencki pełnomocnik odpowiedzialny za zieloną dyplomację, i podkreślił, że w tej chwili żaden kraj nie robi w tej dziedzinie wystarczająco dużo, a sama umowa z Paryża nie załatwi sprawy.
Zdaniem Kerry’ego konieczne jest przyspieszenie wygaszania węgla i szybka ekspansja odnawialnych źródeł energii i pojazdów elektrycznych. Polityk oświadczył też, że wystąpił w tej sprawie do rządów Australii i Brazylii, największych krajów sceptycznych wobec zielonej transformacji. To kolejny sygnał świadczący o tym, że Waszyngton zamierza wywierać presję dyplomatyczną na państwa postrzegane jako hamulcowi ochrony klimatu. Powrót Waszyngtonu do rozmów klimatycznych z zadowoleniem przyjął sekretarz generalny ONZ António Guterres. Portugalczyk przekonywał, że ten rok i wieńcząca go konferencja COP26 w Glasgow będą decydujące dla wysiłków klimatycznych. Guterres wyraził też nadzieję, że USA dołączą do rosnącej światowej koalicji na rzecz neutralności klimatycznej do 2050 r. Przyjęcie celu zera emisji netto w perspektywie półwiecza było jedną z wyborczych obietnic Bidena.
Sygnały z Waszyngtonu są jednoznaczne: nowa administracja jest zdeterminowana, by przywrócić Ameryce pozycję klimatycznego lidera, którą zajmowała w czasie negocjowania umowy z Paryża. To dlatego Biden powołał na stanowisko pełnomocnika klimatycznego Johna Kerry’ego, najbardziej doświadczonego polityka w swojej ekipie, byłego sekretarza stanu i kandydata na prezydenta. Dlatego też symboliczne decyzje związane z polityką klimatyczną – oprócz powrotu do Paryża to także wycofanie się z jednej z największej inwestycji energetycznych ostatnich lat, ropociągu Keystone XL – były jednym z głównych obszarów aktywności Białego Domu od dnia inauguracji. Eksperci czekają jednak na kolejne konkrety.
Najważniejsze liczby, które pokażą realną skalę ambicji Amerykanów pod rządami Bidena, są dwie. Ta bardziej oczywista to nowe cele na 2030 r. Będą one miały bezpośrednie przełożenie na tempo amerykańskiej transformacji energetycznej w najbliższych latach, a mogą też wpłynąć na decyzje innych krajów. Plany mają zostać ogłoszone do 22 kwietnia. Tego dnia z inicjatywy Waszyngtonu odbędzie się specjalny szczyt poświęcony klimatowi. Według jednej z architektek porozumienia paryskiego, francuskiej negocjatorki Laurence Tubiany, USA powinny zadeklarować minimum 50-proc. redukcję emisji względem 2005 r., choć ekolodzy domagają się nawet 70-proc. Za prezydentury Baracka Obamy przyjęto cel redukcyjny co najmniej 26 proc. do 2025 r. Przed wybuchem pandemii udało się go w połowie zrealizować.
Drugim wskaźnikiem, który zweryfikuje deklaracje prezydenta i zdeterminuje przebieg transformacji, jest społeczny koszt emisji. Chodzi o szacunkowy koszt, z jakim wiąże się każda dodatkowa tona gazów cieplarnianych, która ląduje w atmosferze, związany z rosnącymi temperaturami, częstszymi ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi czy rosnącym poziomem oceanów. Inaczej mówiąc, koszt ten wskazuje, ile można zaoszczędzić na ograniczaniu emisji. Wskaźnik, który po raz pierwszy został wyliczony za rządów Obamy, ma na celu uwzględnienie kosztów klimatycznych w inwestycjach publicznych i regulacjach. Jego znaczenie wzrośnie dodatkowo w razie wprowadzenia przez USA systemu opłat za emisje.
Za sprawą krytykowanych przez ekspertów zmian w metodologii podjętych przez Donalda Trumpa społeczny koszt emisji spadł z ponad 50 dol. za tonę do kwoty jednocyfrowej. Dzięki temu decyzje republikańskiej administracji o odchodzeniu od proklimatycznych regulacji zyskały podbudowę ekonomiczną. Za sprawą decyzji Bidena ma on zostać wyliczony na nowo. Kilka dni temu ogłoszono tymczasową metodologię. Za jej sprawą wskaźnik ma powrócić w okolice 50 dol. W dalszym ciągu toczą się jednak prace nad docelową formułą. Biorąc pod uwagę ustalenia naukowców z ostatnich lat i postulowane przez nich modyfikacje sposobu wyliczania wskaźnika, w grę wchodzi nawet więcej niż dwukrotne jego zwiększenie.
Wymiernym ruchem Waszyngtonu, o który apelują do Bidena aktywiści klimatyczni, może być też wsparcie krajów rozwijających się w ich wysiłkach transformacyjnych. Petycję podnoszącą ten postulat, ogłoszoną w przeddzień powrotu do procesu paryskiego, podpisało 50 tys. osób i prawie 200 organizacji pozarządowych. Najważniejszym narzędziem tego typu wsparcia jest Zielony Fundusz Klimatyczny ONZ. Wpłatę 2 mld z 3 mld dol., które obiecał Obama, zatrzymał Trump. Aktywiści chcą, żeby Biden odblokował te środki i dosypał kolejne 6 mld dol.
Do 22 kwietnia Biden ogłosi cele klimatyczne na 2030 r.