Kolejnymi – po Chinach, Japonii i Korei Płd. – dużymi emitentami, którzy zreorientują swoje polityki klimatyczne, mogą być dotychczasowi sojusznicy Donalda Trumpa

Joe Biden jeszcze nie objął urzędu, ale nadchodząca zmiana w Waszyngtonie już wpływa na światowe zmagania klimatyczne. Jak już pisaliśmy w DGP, to polityka zagraniczna będzie jednym z kluczowych obszarów dla zielonej polityki realizowanej przez administrację Bidena w obliczu prawdopodobnego utrzymania się przez co najmniej dwa lata większości republikańskiej w Senacie. Prezydent elekt nominował byłego sekretarza stanu Johna Kerry’ego na stanowisko pełnomocnika klimatycznego. Zapowiedział też, że w ciągu pierwszych stu dni w Białym Domu spotka się z liderami najwięcej emitujących państw, aby przekonywać ich do podniesienia celów na 2030 r. Eksperci spodziewają się m.in. włączenia przez Biały Dom kryteriów klimatycznych do amerykańskiej polityki handlowej – poprzez wprowadzenie ceł na produkty wysokoemisyjne oraz ułatwień dla czystych technologii, w tym liberalizację zasad ich subsydiowania. Wraz z potencjalnym wejściem w życie unijnego cła klimatycznego (carbon adjustment mechanism) wywrze to potężny nacisk na maruderów.
Waszyngton może też wykorzystać swoje wpływy w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i Banku Światowym do „zazielenienia” międzynarodowych finansów. Nowa amerykańska administracja prawdopodobnie wprowadzi elementy polityki klimatycznej do pomocy rozwojowej dla państw globalnego południa. Wreszcie powrót USA do stolika negocjacji klimatycznych oznaczać może szansę na postępy w egzekwowaniu zobowiązań podejmowanych w ramach procesu paryskiego. Antycypując ten przełom, już swoją politykę zmiękczają liderzy stawiający dotąd najbardziej zaciekły opór zielonym trendom, a którzy cieszyli się szczególnymi relacjami z Donaldem Trumpem.
Naciski państw europejskich okazywały się dotąd niewystarczające, by przekonać do zielonej polityki Australię, która należy do największych eksporterów paliw kopalnych (przede wszystkim węgla i LNG). Kraj ten znamionowała w ostatnich latach, podobnie jak USA Donalda Trumpa, rosnąca rozbieżność między zachowawczą polityką rządu centralnego a progresywizmem klimatycznym poszczególnych regionów (każdy z australijskich stanów przyjął cel neutralności klimatycznej). Polityka Canberry budziła tym większą krytykę po stronie obrońców klimatu, że równocześnie kraj wyrastał na jedną z ofiar skutków zmian klimatycznych, a świat obiegały drastyczne fotografie z pożarów buszu – w ostatnim sezonie letnim ogień pochłonął tam ponad 18 mln ha. Z kolei w ostatnich dniach Australia zmagała się – po raz kolejny w tym roku – z ulewnymi deszczami i silnymi wiatrami, które zmusiły do ewakuacji mieszkańców nisko położonych miast Wschodniego Wybrzeża. W kolejnych latach tego typu ekstremalne zjawiska mają się nasilać.
Dla kraju, który w dodatku zmaga się z chińską ekspansją w swoim regionie, jednoczesna presja Brukseli i USA to już zbyt wiele. Wprawdzie na sobotnim spotkaniu z okazji piątej rocznicy porozumienia paryskiego nie wystąpił premier Australii Scott Morrison, którego deklaracje przygotowane na szczyt zostały uznane przez organizatorów za nie dość ambitne, co nie zmienia faktu, że zasygnalizowane plany jego rządu są pierwszą jaskółką zmian. O ile Canberra nie chce na razie podnosić swoich celów klimatycznych na 2030 r. w sensie nominalnym, to faktycznie to zrobi, decydując się na zmianę sposobu określania swoich zobowiązań: zrezygnować ma z wliczania do bilansu w procesie paryskim swojej nadwyżki ze zobowiązań podjętych w ramach wcześniejszego protokołu z Kioto. Na ich mocy Australia mogła w perspektywie roku 2020 zwiększyć swoje emisje względem tych z 1990, a znaczna część emisyjnych oszczędności wynikała z wliczenia do nich ograniczenia planowanych wycinek lasów. Te praktyki od lat krytykowane były jako rodzaj klimatycznej kreatywnej księgowości. Komentatorzy oceniają również, że od czasu amerykańskich wyborów zmienił się język, w jakim Morrison odnosi się do kwestii klimatycznych: deklaruje już, że jego kraj chce osiągnąć neutralność klimatyczną „tak szybko jak to możliwe”.
„Orientacyjny” cel neutralności klimatycznej do 2060 r. ogłosiła w ubiegłym tygodniu Brazylia. Oszacowała też, że jego spełnienie wymagać będzie wsparcia międzynarodowego na poziomie 10 mld dol. rocznie. Także i w tym przypadku deklaracja – której nie towarzyszyło podniesienie celów na rok 2030 – nie wystarczyła, by wywalczyć dla Brazylii możliwość wystąpienia na sobotnim szczycie klimatycznym. Ani by przekonać obrońców przyrody, którzy zwalczają prezydenta Jaira Bolsonaro m.in. za wycinki w puszczy amazońskiej, których skala jest największa od ponad dekady. Według danych satelitarnych w ostatnim roku ubyło prawie 2 mln ha lasu deszczowego. W Paryżu Brazylia zobowiązała się do zatrzymania nielegalnych wycinek w Amazonii i odtworzenia 12 mln hektarów lasów. Nawet obecny, mało wiarygodny cel jest jednak sygnałem, że sceptyczna wobec zielonej transformacji ekipa Bolsonaro dostrzega, że zmiana kursu staje się nieunikniona.
Nad swoją strategią dążenia do neutralności klimatycznej pracuje też inny bliski sojusznik Trumpa, Tajwan, który w niedawnym międzynarodowym rankingu oddziaływania klimatycznego dla kilkudziesięciu największych emitentów uzyskał piąte miejsce od końca, wyprzedzając jedynie USA, Arabię Saudyjską, Iran i Kanadę. Do tej pory deklarował, że do 2050 r. zredukuje swoje emisje o połowę wobec ich poziomu z 2005 r. Nowy cel klimatyczny ma zostać ogłoszony wiosną przyszłego roku. ©℗