Powrót gospodarki na stare tory następuje szybciej, niż się spodziewano. Nie oznacza to jednak, że sprawa ochrony klimatu jest już przegrana.
/>
Jak wynika z opublikowanych ostatnio w „Nature” wyliczeń grupy naukowców związanych z inicjatywą Global Carbon Project (GCP), na początku kwietnia średni dzienny poziom emisji dwutlenku węgla był na świecie o ok. 17 proc. niższy od przeciętnego zanotowanego w 2019 r. W skali globu był to kulminacyjny moment ograniczenia emisji, które osiągnęły poziom notowany ostatnio w 2006 r. W poszczególnych krajach w szczytowej fazie lockdownu redukcja emisji była jeszcze głębsza i sięgała nawet 34 proc.
Prawie połowa spadku towarzyszącego pandemii była związana z ograniczeniem aktywności transportu naziemnego. W kwietniu globalne emisje z tego źródła były niższe o ponad jedną trzecią. W energetyce redukcja wyniosła 7,4 proc., a w przemyśle – 19 proc. Największy procentowy spadek ze wszystkich sektorów – ok. 60 proc. – zanotował transport lotniczy. Niewielki wzrost emisji – niespełna 3 proc. – dotknął natomiast mieszkaniówkę. Wygląda jednak na to, że emisje szybko odrastają. Według wyliczeń GCP w drugim tygodniu czerwca były już tylko niespełna 5 proc. niższe niż ubiegłoroczna przeciętna.
W Chinach, które na początku roku odnotowywały przeciętny dzienny spadek emisji o ok. 25 proc. względem 2019 r., emisje wróciły już na ubiegłoroczny poziom. W USA, gdzie w kwietniu były one przeciętnie niższe o jedną trzecią, na początku czerwca emitowano już tylko o 7 proc. mniej niż w zeszłym roku. Podobna jest dynamika emisji w Europie i Indiach. Dotyczy to także Polski, skąd w kulminacyjnym momencie lockdownu do atmosfery trafiało o ok. 23 proc. mniej CO2 niż wynosiła przeciętna dla zeszłego roku, a w czerwcu ubytek wynosił już mniej niż 4 proc.
Z danych zebranych przez naukowców wynika, że w tym tempie świat może osiągnąć notowany w zeszłym roku poziom dziennych emisji CO2 już na przełomie lipca i sierpnia. Rob Jackson z Uniwersytetu Stanforda, który kieruje GCP, podkreśla, że o ile wzrost emisji towarzyszący znoszeniu restrykcji związanych z pandemią był spodziewany, o tyle tempo tego odbicia jest już uderzające. Łączna redukcja emisji od stycznia do kwietnia ma wynieść ok. 8,6 proc., zaś w skali całego roku 4–7 proc. – w zależności od dynamiki pandemii oraz przyjętych taktyk na rzecz jej przeciwdziałania. Bardziej optymistyczne założenia przyjmuje Międzynarodowa Agencja Energii (MAE), według której roczny spadek emisji może sięgnąć 8 proc.
Gdyby się to potwierdziło, oznaczałoby pierwsze w historii osiągnięcie pułapu redukcji uznawanego za niezbędny, by zahamować wzrost światowych temperatur poniżej progu 1,5 st. C w stosunku do czasów przedprzemysłowych, a co za tym idzie – uchronić się przed najbardziej dotkliwymi skutkami zmian klimatycznych. Sęk w tym, że osiągnięcie celu wymagałoby utrzymania pandemicznego tempa ograniczania emisji w kolejnych latach. Tymczasem – jak zauważają przedstawiciele GCP – większość zmian obserwowanych w 2020 r. będzie prawdopodobnie przejściowa. MAE przekonuje jednak, że w zasięgu możliwości – przy wdrożeniu odpowiednich rozwiązań antykryzysowych – jest trwałe utrzymanie poziomu emisji poniżej tego z 2019 r.
Agencja szacuje, że koszt realizacji tego scenariusza to ok. 3 bln dol. przeznaczonych na zielone inwestycje w ciągu trzech lat. Także eksperci GCP mówią o potrzebie ambitnych programów transformacji gospodarek. Redukcja, do jakiej doszło w kwietniu, wyznacza ich zdaniem granicę cięć emisji możliwych w ramach obecnego miksu energetycznego. Za pomocą narzędzi takich jak ograniczanie mobilności czy konsumpcji więcej osiągnąć się nie da. Podkreślają, że dzisiejsze decyzje w sprawie ratowania gospodarki są o tyle ważne, że z wysokim prawdopodobieństwem zdeterminują dynamikę emisji na kolejne dekady, a po ich podjęciu na korekty może być już za późno. Jak twierdzi jedna z autorek artykułu w „Nature”, klimatolożka Corinne Le Quéré, okno szansy na powstrzymanie kryzysu klimatycznego może się zamknąć już z końcem tego roku.