Chaos i inwestycyjno-legislacyjna schizofrenia – tak mógłbym dziś podsumować stan gospodarki odpadami. Tylko że to nic nowego. To samo zdanie pasowałoby rok, trzy, pięć lat temu.
I nie wiem, ile jeszcze razy będę obwieszczał nowe rozdanie dla branży, która w ostatnich latach szamocze się między dwiema skrajnościami – rzekomym wolnym rynkiem wgospodarce komunalnej aodgórnie narzuconym gorsetem coraz sztywniejszych wymogów, które tak zawężają pole manewru, że czynią ów wolny rynek iluzorycznym. Efekt? Mamy dziś wolnorynkową nierówność (kto ma więcej pieniędzy, ten rozdaje karty) iodgórne, centralistyczne przeregulowanie.
Rynek można dziś porównać do potwora zszytego z różnych skrawków krajowej i unijnej legislacji – kawałek dyrektywy tu, polskie regulacje i obostrzenia tam. Tu nadrabiamy zaległości, więc naprędce dofinansowujemy i doszywamy dwie dodatkowe pary kończyn. Tam równowaga jest zachwiana, więc coś obcinamy, nic nie oferując w zamian. Cały ten twór jakoś utrzymuje się przy życiu (głównie na papierze) – zasilany nieproporcjonalnie dużymi pieniędzmi, stymulowany coraz ostrzejszymi wymogami Brukseli, regularnie restartowany przez kolejnych ministrów. Momentami nawet przypomina człowieka. Do czasu, aż nie każe się mu ruszać. Wtedy okazuje się, że choć pojedyncze kończyny są sprawne, to całość nie działa jak jeden organizm.
Dlaczego o tym piszę? Bo rządzący rozważają kolejny restart. Nie czas i miejsce analizować, czy nowe pomysły (chodzi o urynkowienie budowy spalarni odpadów, na które liczą samorządy, o czym pisaliśmy w DGP nr 92/2020 w artykule „Spalarnie wracają do łask”) są trafione, bo – parafrazując anegdotę o prawnikach – tam, gdzie dwóch znawców gospodarki odpadami, tam pięć opinii. Ponownie stajemy jednak przed dylematem, w którą stronę reformować rynek. I co zrobić teraz, by ratując go, nie pogłębić kryzysu. Tak naprawdę jest to pytanie o to, czy obecnych problemów można było uniknąć? Większość specjalistów mówi, że tak. Ale każdy z nich podaje inny punkt zwrotny, który rozmontował system.
Pierwszym wstrząsem był restart w 2012 r., kiedy zarządzanie odpadami przekazano samorządom. Cel był prosty: zapanować nad wolnym rynkiem, który działał tak, że tony śmieci zamiast do zakładów recyklingu trafiały do lasu. Ale sztywne uregulowanie się nie sprawdziło, bo poziomy recyklingu rosły w ślimaczym tempie, a w gminach przybywało hałd śmieci. Rząd podwyższył więc opłaty za każdą tonę odpadów, które trafiają na składowisko. A potem zakazał wywożenia tam frakcji łatwopalnych, co miało wymóc poprawę segregacji. Oczywiście ten drugi restart też nie wystarczył, bo koszty w sortowniach zaczęły rosnąć, a wkrótce potem przez Polskę przetoczyła się głośna fala pożarów magazynów. Kontynuując myśl bliską gospodarce odgórnie planowanej, rząd wzmocnił wówczas kontrole, zaostrzył kary i narzucił kolejne kosztowne ograniczenia: instalowanie monitoringu w sortowniach, ubezpieczenie terenu, dostosowanie się do nowych wymogów przeciwpożarowych. Skończyło się tak, że ceny znowu wzrosły i zaczęły stawać się problemem dla mieszkańców. Koncepcji, jak temu zaradzić, było kilka, a ostatecznie stanęło na uwolnieniu rynku. Tak zrestartowaliśmy się po raz trzeci.
I tu wracamy do początku. Dziś gminy nie są już odgórnie przypisane do sortowni i mogą wozić odpady tam, gdzie im się bardziej opłaca. W założeniu to sortownie miały między sobą konkurować o śmieci z gmin. Wyszło jednak na odwrót. To gminy walczą, by ktokolwiek przyjął ich odpady, a konkurencja jest niewielka, bo do gminnego przetargu stawia się często jeden podmiot. W obecnym systemie wygrywają więc najbogatsze samorządy. Ich śmieciarki jeżdżą po całej Polsce, bo stać je na płacenie coraz wyższych stawek. I wciąż jest źle, bo ceny wcale nie spadają, tylko rosną.
Rodzi się więc pokusa, by zrestartować system ponownie. Może tym razem trzeba to zrobić ostatecznie? – pytają niektórzy, sugerując, że przepisy odpadowe należałoby napisać od zera. Są już tak niejasne, że nie da rady się w nich połapać – mówią. Ale po karkołomnych konstrukcjach prawnych ze specustawy o COVID-19 (np. art. 15zzzzzz) poprzeczka legislacyjnego absurdu została zawieszona tak wysoko, że trudno będzie wyrzucić do kosza dużo czytelniejszą ustawę o utrzymaniu czystości i porządku w gminach.
Odkładając żarty na bok… Zmiany są konieczne, bo obecna schizofrenia w przewrotny sposób sprzyja wszystkim, tylko nie środowisku i mieszkańcom. Każda ze stron: przedsiębiorcy, samorządy, administracja centralna może bowiem wytknąć pozostałym, że coraz droższe śmieci to ich wina. Samorządy i firmy skrytykują rząd za to, że wiąże im ręce absurdalnymi wymogami. Rząd odpowie, że gminy nie podjęły wysiłku, by poprawić selektywną zbiórkę, a firmom oberwie się za „praktyki monopolistyczne”. Każdy trafi do swojego elektoratu i będzie miał rację. Częściową, ale zawsze.
Tylko do czego to prowadzi? Spuścizną tego impasu są płonące hałdy odpadów, nieopłacalny recykling, setki ton śmieci porzuconych w lasach, rowach i beczki pełne trujących substancji zakopane w starych wyrobiskach.
Jak dla mnie, restartujmy do skutku.