„Głównym celem twórców polityki edukacyjnej na całym świecie jest wyposażenie obywateli w niezbędną wiedzę i umiejętności, tak aby mogli oni w pełni rozwinąć swój potencjał, lepiej funkcjonować w coraz bardziej globalizującym się świecie i dzięki zdobytym umiejętnościom wieść lepsze życie” – to myśl, którą znalazłam w opracowaniu „Jakość edukacji jako czynnik wzrostu gospodarczego” wydanym przez Szkołę Główną Handlową. Publikacja powinna być właściwie obowiązkową lekturą dla osób, które zawodowo zajmują się oświatą. Daje kluczowy – ekonomiczny – argument tym, którzy ubiegają się dla niej o większą atencję publiczności.

A o tę nie jest łatwo. Edukacja po prostu mało kogo interesuje. Przebija się na portale informacyjne czy czołówki większych gazet głównie wtedy, gdy w jakiejś szkole wydarzy się tragedia, nauczyciele ogłoszą strajk i rodzice staną przed koniecznością zajmowania się dziećmi w czasie pracy. Albo gdy akurat są publikowane wyniki najważniejszych egzaminów.

Ponieważ Centralna Komisja Egzaminacyjna właśnie informuje o tym, jak uczniowie ósmych klas poradzili sobie z zadaniami, żal nie wykorzystać okazji, by pozyskać trochę uwagi. Zwłaszcza że wieści są hiobowe. Dziś egzaminów nie da się nie zdać – uczeń na koniec dostaje procentowy wynik i z nim próbuje się dostać do szkoły średniej. Jak podszepnęli mi urzędnicy CKE, gdyby w testach dla 15-latków ustawić próg zdawalności taki jak na maturze (a więc 30 proc. ze wszystkich obowiązkowych przedmiotów), prawie 40 proc. uczniów oblałoby tegoroczny egzamin. Z żadnego testu – języka polskiego, matematyki czy języka obcego – powyżej 30 proc. nie wzbiłoby się 11 proc. zdających. To tylko potwierdza rezultaty opublikowanych niedawno wyników testów PISA, w których okazało się, że znaczna część polskich 15-latków to funkcjonalni analfabeci.

Powiększa się też rozdźwięk między dużymi miastami a pozostałymi ośrodkami. Średni wynik z matematyki jest wyższy w tych pierwszych o 11–15 pkt proc. W matematyce powoli zaczyna dziać się to, co do tej pory było wyraźnie widać w języku angielskim: mamy edukację dwóch prędkości. W rozkładzie wyników zarysowują się dwie grupy – 30 proc. nie zdobywa nawet jednej trzeciej możliwych punktów. Jednocześnie przybywa takich, dla których zadania stawiane przez państwowych egzaminatorów są po prostu za łatwe. Według wielu ekspertów jest to efekt pandemii, a także likwidacji gimnazjów, które podciągały uczniów z niewielkich miast i wsi. Mówiąc inaczej: zaniedbujemy uczniów już i tak zaniedbanych.

Rodzice, których było stać, sięgnęli do kieszeni, by ich dzieci nadrobiły pandemiczne zaległości. Już ponad 65 proc. z nich płaci za dodatkowe lekcje – wynika z danych CBOS. Choć ogólnie dzieci w szkołach ubywa ze względu na niż demograficzny, sukcesywnie rośnie liczba uczniów w edukacji niepublicznej – w ubiegłym roku szkolnym było ich ponad 300 tys. Szybkie porównanie przeprowadzone przez analityka Jakuba Kubajka na podstawie wyników z warszawskiej OKE pokazuje, że uczniowie szkół niepublicznych (z wyjątkiem Szkoły w Chmurze) osiągają wyższe wyniki niż ci z placówek publicznych.

Wróćmy teraz do ekonomii. Na oświatę i wychowanie państwo przeznaczy w 2024 r. z budżetu centralnego roku prawie 100 mld zł. A to nie koniec, bo do funkcjonowania szkół dokładają się przecież także samorządy. W tym kontekście warto jeszcze raz przejrzeć wyniki opublikowane przez CKE (wraz z rezultatami matur, których jeszcze nie znamy, które komisja ujawni w przyszłym tygodniu), i zdecydować, czy na pewno chcemy wydawać pieniądze w ten sposób. A jeśli nie – co należy jak najszybciej poprawić, by uczniów najsłabszych nie zostawiać z tyłu. Gra jest warta świeczki, bo – jak udowadniają autorzy publikacji – jakość edukacji ma znaczny wpływ na wzrost gospodarczy. I chodzi nie tylko o liczbę lat spędzonych w szkolnych ławkach, lecz przede wszystkim o zdobyte w nich umiejętności poznawcze i poziom alfabetyzacji. To jednak inwestycja z opóźnionym czasem reakcji – efekty odczulibyśmy za 15 lat, kiedy dzisiejsza młodzież weszłaby na rynek pracy. Jeśli dziś kraj dobrze się rozwija, jest to w dużym stopniu zasługa tego, jak system funkcjonował ponad dekadę temu. Co ciekawe, wysoki poziom edukacji ma związek także z jakością demokracji. To jednak wątek na inną analizę.

Niestety sięganie po ekonomiczne argumenty często budzi opór rodziców i nauczycieli, którzy zwykle domagają się, by zmiany rozpatrywać z perspektywy „dobra ucznia”. Dokładnie o to był spór, który doprowadził do porażki reformy obniżającej wiek szkolny: ekonomiczne uzasadnienie dla szybszego wprowadzania kolejnych roczników na rynek pracy vs. przedłużanie dzieciństwa i dobro dzieci. Przypomnijmy: do szkół obowiązkowo miały pójść wszystkie sześciolatki, ale przeciąganie liny w tej sprawie trwało tak długo, że w końcu nastała nowa władza i minister edukacji w rządzie PiS serią podpisów cofnęła maluchy do przedszkoli.

Kiedy dyskutujemy o edukacji, rzadko mówimy, czym to dobro faktycznie jest, częściej natomiast włączamy emocje i wyobrażenia. Tymczasem tu znów przychodzi ekonomia, która udowadnia, że jakościowa edukacja statystycznie przekłada się na sukces zawodowy w przyszłości. Do tej pory takie opracowania dotyczyły głównie osób z dyplomami uczelni, ale polscy badacze, w tym obecny dyrektor Instytutu Badań Edukacyjnych dr hab. Maciej Jakubowski i dr hab. Jacek Liwiński z Uniwersytetu Warszawskiego, udowodnili, że wprowadzenie gimnazjów przełożyło się na konkretny wzrost płacy godzinowej zwłaszcza wśród osób kończących ścieżkę kształcenia zawodowego. Kiedy więc inwestujemy jako państwo 100 mld zł, po prostu kupujemy młodym lepszą przyszłość. ©Ⓟ

Zeskanuj kod

Wideo

Czy roboty i AI zastąpią nauczycieli? Oglądaj wideo „Wittenberg rozmawia o technologiach”

Obejrzyj już teraz na • gazetaprawna.pl • forsal.pl