Ministra edukacji w pierwszym dniu po objęciu urzędu wychodzi na konferencję prasową. Poprawia mankiet, sprawdza, czy działa mikrofon. Zaczyna. Na przykład tak: „W najgorszym ze scenariuszy, jakie bierze pod uwagę GUS, w 2060 r. w Polsce mieszkać będzie niewiele ponad 26 mln osób. To oznacza, że za 35 lat będzie nas nawet 25 proc. mniej. To tak, jakby z mapy zniknęły Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław, Poznań, Gdańsk, Szczecin, Lublin i kilka innych dużych miast.
Chociaż te liczby kreślą dla nas bardzo złą perspektywę, jestem daleka od fatalizmu. Dlaczego? Podobnie jak reszta członków rządu kocham mój kraj, wierzę w niego i uważam, że mamy niesamowity potencjał do osiągania wielkich rzeczy. Musimy tylko powiedzieć sobie jasno, że jeśli Polska ma zajmować miejsce w czołówce krajów najbogatszych i najlepszych do życia, to musi skończyć z marnowaniem naszego najcenniejszego zasobu: ludzi.
W dobie kurczenia się tego naturalnego dobra nie stać nas na zostawianie uczniów z tyłu. Musimy zadbać o to, aby każdy, kto opuszcza polską szkołę, był gotów do pracy w gospodarce opartej na wiedzy. Nie tylko dla dobrobytu państwa, lecz także – nie wstydźmy się tego – własnego. Tymczasem najnowsze wyniki badania PISA pokazują, że dziś to właściwie utopia. Co czwarty 15-latek jest niemal funkcjonalnym analfabetą. Nie umie czytać ze zrozumieniem i dodawać, nie rozumie otaczających go zjawisk przyrody. Mamy wskaźniki znacznie gorsze niż w 2018 r. – również w porównaniu z wieloma innymi krajami OECD. Przyczyna? Chaos w szkolnictwie, nieudane reformy, ale przede wszystkim pandemia COVID-19. Byliśmy kompletnie nieprzygotowani do wyzwań, jakie postawiła przed dziećmi społeczna izolacja.
Te tendencje da się odwrócić. Potrzeba jednak wizji, determinacji i wysiłku, by podciągnąć uczniów, którzy wtedy popadli w kłopoty, i sprawić, by kolejne roczniki stały się bardziej odporne na nieoczekiwane problemy.
Ciężkiej pracy muszą podjąć się sami uczniowie. Jako rodzic wiem, że dzieci nie wolno oszukiwać. Dla całego mojego pokolenia nauka była lewarem. Ci, którzy nie uciekli od wymagań, jakie stawiały przed nimi szkoła, a później uniwersytet, dziś są np. czołowymi programistami w Dolinie Krzemowej. Na technologicznych konferencjach wielu potwierdza: mój sukces to zasługa polskiej szkoły. Warto podawać te przykłady. Pokazują one, że choć łatwe ścieżki sukcesu są kuszące (dziś większość nastolatków chce być influencerami), to tylko marzenia poparte dużym wysiłkiem prowadzą do długofalowego sukcesu.
Na szczęście dzieci lubią zdobywać wiedzę i umiejętności – ćwiczenie mózgu to ich naturalna potrzeba. Naszym zadaniem jest więc tak przebudować szkolną rzeczywistość, by je w tym wspierać, a nie wymagać za pomocą opresji. Od czego zacząć? Liczę na wielką społeczną dyskusję, bo opinia ministry tu nie wystarczy. Jednak pewne jest, że należy odbić uwagę, którą kradnie dzieciom bezproduktywna rozrywka na ekranach. Z badań wynika, że o ile na pracy własnej w domu spędzają one siedem godzin tygodniowo, o tyle pięć i pół godziny dziennie są online. W skali tygodnia to niemal pełny etat przeznaczony głównie na scrollowanie social mediów. Czy nie byłoby lepiej, aby zamiast tego rozwijały w tym czasie swoje zainteresowania lub uprawiały sport?
Czas poza lekcjami należy wypełnić ofertą nieobowiązkowych zajęć dodatkowych, które rozwijają również takie umiejętności, jak np. gra na instrumentach. Chodzi o to, by wszystkie dzieci miały możliwość produktywnego i kreatywnego spędzania czasu po lekcjach, a nie tylko te, których rodzice mają pieniądze na zajęcia dodatkowe.
Wreszcie należy stworzyć możliwości indywidualnej pracy z nauczycielem – postawić na powszechny program zajęć uzupełniających czy rozwijających wiedzę. Ujednolićmy i zalegalizujmy rynek korepetycji – przywróćmy je do szkół. To państwo powinno wziąć na siebie finansową odpowiedzialność za udzielanie dodatkowych lekcji uczniom, którzy wypadają z systemu lub są tak zdolni, że potrzebują więcej bodźców. Dlaczego zmuszamy nauczycieli, by robili to samo na zajęciach opłacanych dodatkowo z kieszeni rodziców?
Sam czas spędzany na nauce w klasie powinien być efektywny. Nie stać nas na zajęcia, z których dziecko nic nie wynosi, a potem musi nadrabiać materiał w domu. Ciężkiej pracy trzeba też więc wymagać od nauczycieli. A raczej: w ciężkiej pracy nauczycielom trzeba pomóc. Wprowadzić szkolenia ze skutecznych metod nauczania, wesprzeć ich prawdziwymi – a nie zamarkowanymi za unijne miliony – narzędziami cyfrowymi, jak choćby ogólnopolska platforma edukacyjna. Zlikwidować absurdalne wymogi biurokratyczne. Docenić zapał i premiować finansowo tych, którzy będą osiągać najlepsze wyniki (i nie chodzi o najlepsze na testach), zdecydują się na wychowawstwo czy wprowadzą innowacyjne programy. Ale ciężka praca to nie wszystko – aby przynosiła efekty, potrzebna jest przyjazna atmosfera. Szkoły powinny być społecznościami, których członkowie uczą się kooperacji. Zorientowanie na cel nie może się wiązać z wyścigiem szczurów, bo budowa silnego i bogatego państwa nie jest grą o sumie zerowej. Dlatego musimy wspierać dzieci w budowaniu relacji poprzez wspólne projekty, tutoring uczniowski, organizowanie pozaklasowego życia szkoły. Pozwólmy im czasem napisać trudną klasówkę razem – niech stworzą drużynę, która wspólnie będzie rozwiązywać problemy. Stwórzmy warunki dla harcerstwa czy wolontariatu.
Szanowni Państwo, edukacja ma moc przemiany. Nie bez przyczyny Pakistanka Malala Yousafzai – najmłodsza noblistka w historii – ryzykowała życie, aby w dolinie rzeki Sway, gdzie mieszkała, walczyć o prawo dziewcząt do edukacji. Wiedziała, że to przepustka do lepszej przyszłości. Choć Polska jest w całkiem innym miejscu, determinacja Malali to również dla nas cenna lekcja, że szkoła zawsze jest szansą. Trzeba tylko wiedzieć, jak z niej skorzystać. Wspieranie w tym obywateli będzie moją misją przez następne cztery lata”.
I tak mogłoby to wyglądać. Szkoda, że obecna ministra poprzestała na: „przesuniemy religię na ostatnią lekcję”, „zakażemy prac domowych” i „odchudzimy podstawę o 20 proc.”. ©Ⓟ