Drugi tom podręcznika do HiT jest mniej agitacyjny niż pierwszy. Jak opisanej historii najnowszej będą się uczyli uczniowie?

Pośród wielu pól konfrontacji między bardzo drobiazgowym wyborczym programem PiS a przypadkowymi „100 konkretami na 100 dni rządzenia” KO jedno wydało mi się charakterystyczne. Choć obóz Donalda Tuska niewiele mówi o szkolnictwie, to zapowiada skasowanie przedmiotu historia i teraźniejszość. Z kolei PiS chwali się HiT, traktuje go jako spełnienie jednego ze swoich celów: poszerzenia edukacji humanistycznej najmłodszych Polaków. W przypadku HiT akurat przyznaję rację formacji Tuska. Wprowadzony przed rokiem przedmiot narusza logikę szkolnego programu. Młodzież uczy się o czasach między 1945 a 2015 r. równocześnie ze słuchaniem wykładów z historii starożytności, średniowiecza i epoki nowożytnej. Prowadzi to do poznawczego chaosu. Historii lepiej nauczać po kolei.

Na początku licealnej edukacji uczniowie zaczynają od konsekwencji II wojny światowej. O samej wojnie będą się uczyć w klasie IV. Spójne? Logiczne? Nie.

Edukacja czy agitacja

Minister edukacji Przemysław Czarnek tłumaczył, że do tej pory historia całkiem najnowsza była traktowana po macoszemu. Że czasem nauczyciele nie zdążali do niej w ogóle dotrzeć. A to ona najbardziej pomaga w zrozumieniu świata współczesnego. Prawda, ale może lepiej było odchudzić program młodszych klas, aby to dotarcie do współczesności ułatwić na końcu szkolnego kursu. Z kolei opozycja wietrzyła w tym pomysł na wczesną indoktrynację młodych ludzi, którzy mieli być naszpikowani poglądami prawicy na długo przed nabyciem praw wyborczych.

Spory o relacje z Unią Europejską, o naturę polskiej transformacji, o rolę prawa i sądów dadzą się opisać w innych kategoriach niż historyczne

Tę spiskową wizję zdawał się potwierdzać wybór podręcznika. Zasłużony historyk dziejów najnowszych prof. Wojciech Roszkowski, którego opracowania dotyczące międzywojnia, wojny czy czasów powojennych chłonęliśmy jeszcze w PRL jako tomiki wydawane poza cenzurą, napisał coś, co bardziej było dygresyjnym esejem narzucającym uczniom poglądy historyczne obecnie rządzących niż systematycznym podręcznikiem. Byłem na łamach DGP krytykiem tej książki. Nie z powodu niechęci do poglądów profesora, tylko dlatego, że historia powinna przynajmniej próbować łączyć. I uczyć krytycznego myślenia, wybierania między rozmaitymi interpretacjami.

Panował w tym podręczniku chaos. W rozdziale o Kościele katolickim z lat 60. i 70. Roszkowski przechodził nagle do atakowania Angeli Merkel i jej polityki imigracyjnej. W kończącym opowieść 1980 r. znajdowało się miejsce na krytykę rządów Donalda Tuska. Opis opozycji demokratycznej w PRL zmierzał do wykazania, jak ważnymi jej liderami byli Lech i Jarosław Kaczyńscy (co jest nieprawdą). Miało się wrażenie, że autor korzysta ze zdarzeń jako pretekstów do agitacji; rozsmakowany w ostatnich latach w cywilizacyjnej eseistyce, serwował na dokładkę gromkie pouczenia dotyczące różnych współczesnych trendów obyczajowych. W stylu, który mógł raczej odstręczyć młodych od konserwatywnej wizji świata.

Roszkowski inaczej

Pojawienie się przed dopiero co rozpoczętym rokiem szkolnym drugiego tomu podręcznika Roszkowskiego (lata 1980–2015) zostało ledwie zauważone. Pojawiło się kilka rytualnych krytyk z pozycji liberalnych. Pojawiła się też obrona Piotra Semki na łamach „Do Rzeczy”. Obie strony traktowały własne teksty jako ciąg dalszy sporu sprzed roku. Nie zauważając, jak bardzo drugi tom różni się od pierwszego.

Tym razem Roszkowski zachował intelektualną dyscyplinę. Nie skacze po zdarzeniach, unika dygresji i pouczania. Ma się wrażenie, że przejął się krytyką. Ogranicza się najczęściej do streszczania podstawowych faktów. Nie idzie drogą zaangażowanych publicystów, którzy używają dawnych zdarzeń do antycypowania współczesnych sporów i sympatii. W ich ujęciu – przykładowo – opozycję, a potem Solidarność dzieliły podobne podziały jak te po 1989 r. Tymczasem późniejszy dekomunizator, a wtedy działacz opozycji Antoni Macierewicz proponował rodzaj ugody z władzami PRL, gdy Jacek Kuroń, szukający później porozumienia z Jaruzelskim, w 1982 r. chciał frontalnego starcia z komunistami. Z kolei Adam Michnik i Jarosław Kaczyński mieli zarówno w stanie wojennym, jak i po nim często podobne zdanie itd.

Czasem Roszkowski pozwala sobie na oceny. Mam wrażenie, że historykowi ciężko tego uniknąć, a w stosunku do sporów przesądzonych przez samą historię (natura PRL i przyczyny jej upadku) nie ma w tym niczego złego. Powściągliwie opisany jest przez niego choćby Okrągły Stół, często traktowany dziś jako symboliczna figura generująca spory po 1989 r. Owszem, Roszkowski cytując prof. Andrzeja Nowaka, powątpiewa w sens fundowania Polakom powtórki z kontraktowych wyborów, kiedy liderzy Solidarności chcieli zadowolić PZPR. Ale robi to chłodno. Dobry nauczyciel wykorzysta te zdania jako zaczyn dyskusji o tym, kto miał wtedy rację.

Prawda, czym bliżej współczesności, tym momentów pewnego przesądzania zamiast ważenia racji jest więcej. Można dyskutować z wykazywaniem głównie negatywnych konsekwencji reform Leszka Balcerowicza. Albo z tym, że sprzeciw Unii Demokratycznej wobec lustracji za rządu Olszewskiego miał naturę „postkomunistyczną”. Ja bym zaproponował młodym ludziom coś na kształt oksfordzkiej debaty, z pochyleniem się nad argumentacją obu stron. Zwraca uwagę jednak zarazem nieagresywny język profesora.

Dotyczy to także rozdziałów o politycznej poprawności czy o współczesnych wojnach kulturowych. Warto dodać, że rozdziały dotyczące Polski przeplatają się z bardzo solidną panoramą przemian współczesnego świata.

Po co politykom historia

Rezygnacja z agitacji na rzecz spokojniejszej perswazji to zapewne zbiór przypadków. Profesor Roszkowski jest naukowcem, którego musiały zaboleć zarzuty o nadmierną publicystyczność i polityczne zaangażowanie po jednej ze stron. Ale mam wrażenie, że przy całej ostrości polaryzacji w Polsce to także sygnał, że pewne tematy i wątki przestają być przedmiotem aż tak wielkich emocji. Owszem, ślady tych emocji czasem się jeszcze pojawiają w mowach polityków i internetowych pohukiwaniach. Lecz coraz bardziej jako jedynie rytualny hołd dla przeszłości.

Podczas pierwszych rządów Jarosław Kaczyński nawiązywał do dawnego pęknięcia Polski, podziału na postkomunistów i Solidarność. Słynna jego formułka, że „oni stoją tam, gdzie ZOMO” obsadzała jego rywali z PO w roli następców junty Jaruzelskiego. Czy była to maskarada? Zapewne politycy PiS mogli się odwoływać do egalitaryzmu Solidarności przeciw liberałom. Temat rozliczeń czasów PRL wciąż się zresztą wtedy pojawiał.

Jeszcze teraz we wstępie do najnowszego programu PiS mówi się o przełamywaniu pozostałości „postkomunizmu”. Na pewno prawicowy lud widzi w obecnych elitach, także w elicie pieniądza, ludzi dawnego systemu przebranych w nowe kostiumy. Ale choć 20 czy 10 lat temu środowisko Kaczyńskich miało zasługi we wskazywaniu na patologie dziedziczone po PRL, to dziś sami rozpychają się łokciami. Choćby przez namiętne upartyjnianie państwa i preferowanie kolesiostwa. Ma to być recepta na panoszenie się dawnych elit – ale staje się samoistnym problemem.

Z kolei Donald Tusk wybierał 4 czerwca, rocznicę kontraktowych wyborów i zwycięstwa Solidarności, jako okazję do własnych demonstracji. Ostatnio podczas obchodów porozumień sierpniowych snuł analogie między walką pierwszej Solidarności z „despotyczną władzą” a jego zmaganiami z domniemanym „pisowskim autorytaryzmem”. Są to analogie mocno naciągane. Tusk unika przy okazji programowych konkretów. Jest to łatwiejsze, kiedy walką polityczną z PiS przedstawia się jako starcie wolności z opresją.

Można do woli pytać, czy w istocie mamy do czynienia ze spadkobiercami Solidarności, skoro widać ich w sojuszu z politykami dawnej PRL czy jako obrońców esbeckich emerytur. Dziś ludzie relatywizujący PRL są częściej przy Tusku, był tam nawet do swojej śmierci Jerzy Urban.

Mniej bijatyki

Skądinąd ma się wrażenie, że dla obu stron wojny polsko-polskiej solidarnościowy kostium staje się coraz bardziej przyciasny. Młodzi wyborcy – ba! 40-latkowie – mogą nie pasjonować się sporem o Okrągły Stół (przy którym obaj bracia Kaczyńscy zresztą byli, kwestionowali tylko potem zbyt wolne przemiany po czerwcowych wyborach). I prezes PiS, i lider KO-PO mają prawo do poczuwania się do antypeerelowskiej tradycji – byli drugoplanowymi aktywistami przedsierpniowej opozycji i Solidarności. Ale dzisiejsze spory o relacje z Unią Europejską, o naturę polskiej transformacji, o rolę prawa i sądów dadzą się opisać w innych kategoriach niż historyczne. Choć jeszcze niedawno pisowski pomysł na czystkę w sądownictwie uzasadniano dość groteskowo obecnością w tej korporacji pojedynczych „sędziów stanu wojennego”.

Zapotrzebowanie na historię, więc i podręcznik do historii, jako temat politycznych manifestów spada. Choć naturalnie, zwłaszcza przy takiej polaryzacji, jakieś odniesienia do przeszłości będą potrzebne. Bardziej lubi to PiS – i dotyczy to nie tylko czasów Solidarności, lecz także całych polskich dziejów. Mam zresztą wrażenie, że tacy politycy jak Czarnek nadal wierzą w funkcję historycznych pogadanek jako paliwa współczesnej polityki. Zarazem to PiS reaguje na pedagogikę wstydu.

Koalicja Obywatelska nie zapowiada w swoich „konkretach” żadnej polityki historycznej czy pielęgnowania dziedzictwa. Ale i Tusk wprzągł ochoczo dzieje Solidarności w swoją kampanię.

Ale mimo wszystko jest tego mniej. Ja mogę się tylko cieszyć, że prof. Roszkowski wycofał się z historycznych bijatyk. Cieszę się, bo go szanuję. ©Ⓟ