Premier posyła dzieci do prywatnych szkół. Przypomniał o tym, kiedy opublikował zdjęcie swojej córki wchodzącej w mury elitarnego warszawskiego liceum. Taki strzał w kampanii wyborczej to oczywista wizerunkowa wpadka premiera. W czasie, gdy uczniowie chodzą gdzieniegdzie na trzy zmiany, a szkoły miesiącami nie mogą zapełnić wakatów, bo nowy nauczyciel zarabiałby mniej, niż na dzień dobry dostaje kasjer w dyskoncie, afiszowanie się ewakuacją z systemu to gorsze niż zbrodnia, to błąd.

Warto jednak przy tej okazji pamiętać, że prywatne szkoły były wyborem nie tylko polityków Prawa i Sprawiedliwości. Do niepublicznych placówek swoje dzieci wysyłali Roman Giertych, kiedy był ministrem edukacji z ramienia Ligi Polskich Rodzin, a także Joanna Kluzik-Rostkowska, szefując oświacie w rządzie Platformy Obywatelskiej. Prywatne placówki zakładała i publicznie chwaliła minister edukacji Katarzyna Hall (PO).

Choć politykom można oczywiście wytykać hipokryzję, problem nie polega na tym, że prywatne placówki istnieją. Ich tworzenie się było w latach 90. wręcz symbolem wolności odzyskanej po 50 latach komuny. Do dziś warto je traktować właśnie jako jej przejaw – rodzic może zdecydować się nie tylko na specyficzną ofertę edukacyjną, lecz także na placówkę kształtującą dzieci według odpowiadającego mu zestawu wartości. Uczniów korzystających z alternatywnych dróg sukcesywnie przybywa co najmniej od dekady, grupa ta zwiększa się o 10–20 tys. osób rocznie – bez względu na aktualnie prowadzone reformy, pandemię, strajk nauczycieli czy inne zmiany w systemie szkolnictwa.

Prawdziwy problem leży gdzie indziej. Coraz wyraźniej widać, że bez dodatkowych inwestycji czy to w szkołę publiczną, czy zajęcia pozaszkolne – coraz trudniej liczyć na dobry start dziecka w życiu.

Jak wynika z corocznych badań CBOS, 65 proc. rodziców deklaruje, że płaci lub planuje płacić za zajęcia dodatkowe. Co ciekawe, w jednym z raportów badacze postawili hipotezę, że może być to efekt programu 500+. Ci, którym dobro dzieci leży na sercu, dostali wówczas dopalacz. Co jednak z dziećmi rodziców z niskim kapitałem społecznym, które naprawdę potrzebowałyby wyciągniętej ręki?

Obojętnie, czy rodzice wydają pieniądze na matematykę, języki, czy sport, powszechność dodatkowych wydatków ponoszonych na edukację sprawia, że ci, którzy nie idą tą drogą, znajdują się z tyłu edukacyjnego wyścigu. Powszechny rynek korepetycji i zajęć dodatkowych tworzy drugi, nieoficjalny edukacyjny obieg.

Doskonale pokazują to wyniki egzaminu ósmoklasisty. Co prawda same testy nic nie mówią o tym, czy dzieciom w szkole przybywa wiedzy, czy nie (to opowieść na inną okazję), dużo mówią jednak o tym, jak rozkładają się umiejętności jednego rocznika zdających. Jeśli spojrzymy na wyniki z języka angielskiego, widzimy wyraźnie, że populacja dzieli się już niemal na dwie grupy – tych, którzy osiągają maksimum, i takich, którzy prawie nie umieją się angielskim posługiwać. Uczniów średnich ubywa, choć rozsądek podpowiada, że powinno być ich najwięcej.

Do niedawna tak właśnie było z matematyką – średni uczniowie przeważali w populacji. Ale od dwóch lat coś się zmieniło. Rozkład wyników zaczyna wyglądać tak, jak od lat wykresy z angielskiego. To znaczy: mamy uczniów, którzy napisali bardzo mało, i tych, którzy z materiałem poradzili sobie wybitnie. Grupa średniaków topnieje.

Od czasu świetnego wyniku polskich uczniów w międzynarodowym badaniu umiejętności PISA 2018 lubimy chwalić się zarówno wynikami edukacyjnymi osiąganymi przez polską szkołę, jak i jej relatywną egalitarnością. Choć systemy nauczania wyglądają w obu krajach nieco inaczej, nasza oświata podciąga najsłabszych uczniów tak jak fińska. Lub raczej podciągała – bo widać, że tych najsłabszych zaczynamy zostawiać z tyłu tak, jak USA. Można powiedzieć: to najbogatsze państwo na świecie, więc nie ma się co martwić. Tyle że po pierwsze większość kapitału jest skupiona tam w rękach niewielkiej grupy najbogatszych. Co ósmy Amerykanin żyje w biedzie. Po drugie nie ma ono tak poważnego problemu, jak my – jego populacja nie kurczy się w tak zastraszającym tempie. Już teraz musimy myśleć o tym, jak najbardziej racjonalnie wykorzystać nasze zasoby ludzkie. Kolokwialnie mówiąc: nie stać nas, by zostawiać dużą grupę dzieci z tyłu.

Być może największym problemem z politykami wysyłającymi dzieci do prywatnych szkół jest to, że kupując dla swoich pociech usługę edukacyjną wysokiej jakości, tracą kontakt z placówkami, które kształcą pozostałych. A to one stwarzają obywatelom szansę, by żyli w dobrobycie.

Ale co tam. Parafrazując klasyka – rząd sam się wykształci. ©℗

Bez dodatkowych wydatków coraz trudniej liczyć na dobry start dziecka w życiu