Reforma Handkego miała wyrównać szanse. Sprawiła jednak, że działają u nas równolegle dwa systemy edukacyjne.
Profesor Roman Dolata z Instytutu Badań Edukacyjnych przez ostatnich kilka lat przyglądał się, jak różnicują się egzaminacyjne wyniki szkół. Zauważył, że w wiejskich gimnazjach na wynik ucznia jedynie w kilku procentach wpływa to, do której szkoły chodził i w jakiej gminie ta placówka się znajdowała. To nie zmieniło się od 2003 r., kiedy pierwszy rzut uczniów zdawał egzamin gimnazjalny. Większe, bo kilkunastoprocentowe różnice między szkołami dostrzegł w małych miastach. Tu także utrzymują się od lat na stałym poziomie. Zupełnie inaczej jest w dużych aglomeracjach. Tam nie dość, że różnice między szkołami tłumaczą aż 40 proc. wyników ucznia, to jeszcze trend pogłębił się w ciągu ostatnich 12 lat. Kiedy system startował, było to mniej niż 30 proc.
– To nie jest efekt polityki społecznej ani procesów związanych ze zmianami tkanki miejskiej. Gdyby tak było, podobne zjawisko obserwowalibyśmy, analizując wyniki egzaminacyjne w szkołach podstawowych. Nic takiego się jednak nie dzieje. Widać, że przy gimnazjum selekcja się nakręca – przekonuje profesor. – Gimnazjum miało być narzędziem polityki oświatowej i wyrównywania nierówności w oświacie, a tymczasem reforma 1999 r. uruchomiła proces jeszcze większego różnicowania – zauważa.
Jego zdaniem doszło do tego, że w Polsce działają dziś równolegle dwa systemy edukacyjne. Ponad 25 proc. populacji w wieku szkolnym (mieszkańcy dużych miast) chodzi do silnie selekcyjnego gimnazjum. Pierwszy poważny egzamin, od którego zależy ich przyszłość, mają już w 12. roku życia. Mowa o teście szóstoklasisty. To jeden z najwcześniejszych progów selekcyjnych w Europie. Wcześniej o ścieżce edukacyjnej muszą decydować młodzi Niemcy i Austriacy (w 10. roku życia) oraz Czesi, Słowacy, Węgrzy (11. lat).
Na terenach wiejskich i w małych miastach mamy model bliski znanej ze Skandynawii 9-letniej szkole powszechnej. Prawdziwy próg selekcji to 16. rok życia, kiedy gimnazjalista decyduje o tym, czy pójdzie do liceum, technikum, czy zasadniczej szkoły zawodowej. Którąś wybrać musi, bo obowiązek szkolny w Polsce trwa do 18. roku życia.
Obserwacje profesora Dolaty dotyczące klęski reformy Handkego potwierdzają też międzynarodowe badania. Wskaźnik wyliczany przez ekspertów OECD na podstawie badań PISA pokazuje, że nasz system coraz marniej wyrównuje szanse edukacyjne uczniów. Jesteśmy wśród krajów, w których w ciągu dekady sytuacja pogorszyła się o 4 punkty na 30-punktowej skali. W skrócie: im większe zróżnicowanie wyników jest w szkole, tym jest ona bardziej powszechna. Im mniejsze, tym bardziej jest elitarna. Eksperci biorą też pod uwagę zróżnicowanie statusu socjoekonomicznego uczniów.
Jak poradzić sobie z tym problemem? To zdaniem ekspertów jedno z większych wyzwań, przed którymi stoi nasza polityka oświatowa. Rozwiązań jest tyle, ile partii – jedni chcą likwidować gimnazjum, inni – test szóstoklasisty. Zdaniem dr. Michała Federowicza, dyrektora IBE, diabeł tkwi jednak nie w przebudowie systemu, a szczegółach. Na przykład w budowie systemu stypendialnego dla najzdolniejszej młodzieży albo chociażby w dofinansowaniu burs dla tych, którzy chcieliby przyjechać do szkoły w większym mieście. Dziś w całym kraju działa 200 burs. W największych miastach jest ich ledwie po kilka. W Poznaniu – trzy, we Wrocławiu – cztery, w Krakowie – sześć, w Warszawie – osiem.