Przy okazji publikacji wyników maturalnych co roku rektorzy dziękują ministrowi edukacji, że zdjął z nich przykry obowiązek rekrutowania kandydatów na uczelnie. Dzięki temu, że akademicy dostają liczbowe wyniki uczniów, w łatwy sposób mogą układać listy przyjętych – indeksy dostaje pierwsze 10, 20, 100 osób.
Wystarczy ustalić limit, przeprowadzić internetową rekrutację i przyjąć papierowe potwierdzenia. To proste przy założeniu, że roczniki kandydatów są zbliżonej wielkości. Jeśli jednak któraś generacja rodziców postarała się słabiej, doskonała machina zaczyna szwankować.
Uczelnie nadal przyjmują 10, 20, 100 najlepszych osób, ale ponieważ kandydatów jest mniej, to automatycznie próg się obniża. Szkoła przyjmuje gorzej przygotowanego maturzystę. Musi więc z nim więcej pracować albo wypuści też gorszego absolwenta. Na to właśnie narzekają pracodawcy.
Nic dziwnego, że naprawy systemu oczekuje się od organizatorów matury. W maju posłowie z sejmowej komisji edukacji wyszli z pomysłem, by podnieść próg zdawalności z obecnych 30 do 40 proc. Tak by ostrzej selekcjonować potencjalnych kandydatów na studia.
Sęk w tym, że to nie egzaminatorzy, ale akademicy odpowiadają za to, kogo kształcą na uczelniach. Gdyby podejmowali decyzje, kierując się poziomem naukowym, a nie ekonomią, bez progu zdawalności w ogóle można by się obyć. Komisja rekrutacyjna na uczelni mogłaby ustalić: poniżej 150 pkt z matury nie schodzimy. I szkoła przyjmowałaby tylko tych, którzy przeskoczyli ten próg, a nie 100 z najlepszymi wśród rówieśników świadectwami. To oczywiście skutkowałoby ograniczeniem liczby chętnych, jeśli rocznik maturalny akurat byłby mniejszy.
Że takiej chęci nie ma, widać po tegorocznej rekrutacji. Centralna Komisja Egzaminacyjna przygotowała uczelniom narzędzie, które pomogłoby wybrać najlepszych kandydatów w bardzo prosty sposób – tak zwaną skalę centylową. Wyniki ucznia można odnieść na niej do całego rocznika, widać tam wyraźnie, ile procent było uczniów lepszych, a ile gorszych od abiturienta. W dodatku skalę można też odnieść do poprzednich lat. Wystarczyłoby więc, że uczelnia przyjmuje tych z górnych centyli i już ma zagwarantowanych niezłych studentów. O udostępnienie narzędzia CKE poprosiła tylko Politechnika Warszawska.
Do akademików trudno jednak mieć pretensje. Od liczby studentów uzależnia ich system finansowania uczelni.
Na początku XXI w. młodzi obserwowali, że dyplom uczelni gwarantuje nieco lepszy start, więc z roku na rok przybywało tych, którzy ustawiali się w kolejce po niego. Dla uczelni, które otrzymywały od resortu nauki pieniądze od studenckiej głowy, zainteresowanie oznaczało większe wpływy.
Szkoły wyższe ochoczo otwierały nowe kierunki, zapełniając studentami miejsca i na studiach dziennych, i na płatnych. Studentów starczyło nawet dla około 400 uczelni niepublicznych. Przy 1,47 mln żaków wszyscy się wykarmią.
Maszyna działała, kiedy wciąż dostawała nowe paliwo w postaci studentów, a gospodarce potrzebne były wszystkie wyprodukowane przez nią ręce do pracy. Gdy po 2007 r. żaków zaczęło być coraz mniej, a pogrążone w kryzysie firmy były bardziej ostrożne w przyjmowaniu nowych ludzi, zębatki jakby się zacięły. Okazało się, że uczelnie opuszczają rzesze nieprzygotowanych ludzi, dla których nie ma miejsca.
Zabrakło kogoś, kto nakaże uczelniom po prostu się skurczyć, by na wydziały przyjmować mniej, ale lepszych kandydatów. Publiczne szkoły chciały przyciągać tylu chętnych, ilu potrzeba, by wypełnić nimi gotowe już miejsca.
Jeśli nic się nie zmieni, w ciągu pięciu lat liczba indeksów bezpłatnych studiów zrówna się z liczbą maturzystów. Konsekwencje łatwo przewidzieć. Dyplom naprawdę będzie dla każdego.
A jeśli coś jest dla każdego, to jest do niczego. Przekonują się o tym ci, którzy wchodzą teraz na rynek pracy.