- Czy chcemy, by model nauki opartej na platformie stawał się coraz bardziej powszechny? Warto podjąć przemyślaną decyzję - uważa Tomasz Tokarz, nauczyciel i coach; prowadzi bloga Innowacyjna edukacja.

Edukacja domowa przyciąga coraz więcej dzieci. Kto się na nią decyduje?

To określenie potoczne. Formalnie mamy do czynienia ze spełnianiem obowiązku szkolnego poza szkołą. Początkowo wymagało to zaangażowania, wiedzy i czasu. Z tego powodu było to w skali kraju zjawisko marginalne. Sytuacja zmieniła się w okresie pandemii. Uczniów decydujących się na edukację domową zaczęło przybywać lawinowo. W decyzji pomógł fakt, że zaczęły powstawać szkoły, które oferowały rodzicom usługę w postaci dostarczania materiałów edukacyjnych na platformach elearningowych. A razem z nimi pojawiła się obietnica: dzięki naszym platformom szybko i skutecznie zrealizujecie podstawę programową, to was odciąży i nie będzie kolidowało z obowiązkami zawodowymi. Wasze dzieci w ramach egzaminu wypełnią test, potem połączą się online, przedstawią kilka wybranych zagadnień i w ten sposób spełnią obowiązek szkolny.

Największą platformą jest Szkoła w Chmurze, która ma 19 tys. uczniów.

I cały czas się rozwija, więc po wakacjach może być ich kilka razy więcej. Jednym z powodów jej popularności jest niski próg wejścia. Obecnie nie ma konieczności dostarczenia opinii psychologa, a zapisać może się dziecko z dowolnego miejsca w Polsce. Rekrutacja odbywa się online, zatem najczęściej nie ma tu przestrzeni na dłuższą rozmowę z rodzicem czy dzieckiem. W takich okolicznościach pojawia się pytanie, czy we wszystkich przypadkach jest to w pełni przemyślana decyzja oparta na rozpoznaniu potrzeb dziecka.

Oczywiście edukacja domowa działa dobrze, jeśli rodzice są świadomi i odpowiedzialni, że monitorują postępy dzieci. Natomiast w praktyce może być z tym różnie.

Małgorzata Zubik w „Gazecie Wyborczej” przytaczała opinie nauczycieli, którzy odchodzili ze szkoły ze względu na presję, by zaliczać egzaminy klasyfikacyjne wszystkim uczniom.

Trudno mi odnosić się do anonimowych wypowiedzi. Natomiast faktem jest, że wśród uczniów poszła fama, że w Szkole w Chmurze można bardzo łatwo zaliczyć rok. To prowadzi do sytuacji, w której sami uczniowie namawiają swych rówieśników do skorzystania z oferty szkoły pisząc np. na Discordzie: „Macie problemy w szkole, to przejdźcie do Chmury”.

ikona lupy />
Tomasz Tokarz, nauczyciel i coach; prowadzi bloga Innowacyjna edukacja / Materiały prasowe / fot. materiały prasowe

Może to dobrze, że uczniowie są bardziej świadomi tego, co im służy?

To jest fantastyczne rozwiązanie przy założeniu, że decyzja oparta jest na realistycznym rozpoznaniu, co jest dla nas dobre, a rodzice są świadomi, na co się decydują. W tym trybie to oni przejmują odpowiedzialność za proces kształcenia. Część rodziców się waha, ale widzę potem na forach proszące posty: „kto zadzwoni do mojej mamy i ją przekona”? Rodzice słyszą zapewnienia od innych rodziców czy innych uczniów, o tym, że uczeń sobie ze wszystkim poradzi, że nie trzeba będzie się zanadto angażować, bo egzaminy są łatwe, więc się zgadzają. I rzeczywiście – okazuje się, że wymogi są niewielkie, dzieci otrzymują wysokie stopnie, co utwierdza w przekonaniu, że decyzja była dobra. Zwróciło to uwagę ministra, który twierdzi, że edukacja domowa realizowana w formie zdalnych egzaminów staje się dla części rodziców i uczniów - zamiast formą realizacji obowiązku szkolnego - sposobem na jego obchodzenie.

Co ma pan na myśli?

Staram się rozumieć te obawy. Jest różnica między podejściem: edukacja domowa jako szansa na uczenie się w przyjazny, zindywidualizowany sposób, własnym rytmem, na własnych warunkach a takim: edukacja domowa jako wytrych, by nic nie robić.

Młodzież zawsze starała się unikać obowiązków szkolnych, ale zazwyczaj nie miała w tym wsparcia dorosłych.

Tu oficjalna filozofia zakłada, że najważniejsze w życiu jest bycie w zgodzie z sobą, realizowanie siebie i własnych pasji. Być może zmierzamy w stronę pajdokracji, w której kluczowe decyzje o edukacji podejmują dzieci. Staram się tego nie oceniać, tylko obserwować tendencje. Być może jest to pozytywne zjawisko.

A jeśli nie?

Uważam, że rosnąca skala tego zjawiska powinna zostać poddana refleksji. W samym realizowaniu obowiązku szkolnego za pomocą platform nie ma nic złego. To przejaw nowoczesnego myślenia o edukacji. Sam jestem orędownikiem takich rozwiązań. Pewnie gdyby chodziło o dorosłych, w ogóle nie byłoby tematu. Ale tu mamy siedmio-, dziewięcio-, dwunastolatki, które zdobywają bazę kompetencji dla całej swojej dalszej nauki. Warto zastanowić się, jaka forma edukacji jest dla nich optymalna.

Mamy do czynienia z eksperymentem prowadzonym na rosnącej populacji dzieci. Eksperymenty są wartościowe, jeśli są odpowiednio monitorowane. Nadal to oczywiście ułamek wszystkich uczniów, ale nieuchronne staje się pytanie: czy chcemy, by taki model stawał się coraz bardziej powszechny? Czy może raczej próbujmy zmieniać szkoły oferujące naukę stacjonarną? Warto podjąć tu przemyślaną decyzję, W oparciu o rzetelne rozpoznanie sytuacji.

Żeby było jasne - mocno kibicuję wszelkich inicjatywom, które zmieniają edukację na bardziej przyjazną uczniom. Kibicuję też mocno Chmurze – w końcu od powodzenia przyjętego przez nich modelu zależy odbiór społeczny innych nowatorskich rozwiązań. Ale właśnie dlatego drążę temat, by w miarę szybko zauważyć ewentualne trudności.

Jakie?

Konsekwencją może być to, że rosnąca grupa dzieci pozostaje poza instytucjami społecznej kontroli. Taka kontrola nie zawsze przecież jest zła. Co by nie mówić o szkole, to jednak miejsce, gdzie pracują osoby mające przygotowanie pedagogiczne. Powinny móc rozpoznać, kiedy dziecko ma z czymś kłopot i zareagować na to, pomóc, wesprzeć. Pewnie rodzic z dużym kapitałem kulturowym też jest w stanie to wychwycić, ale kłopot polega na tym, że część rodziców powiedzmy: mniej zorientowanych, ale namówionych na edukację domową przez własne dzieci może nie rozumieć takich wyzwania. Mogą więc przegapić jakieś zaburzenia, z którymi warto pracować.

Szkoła to przecież instytucja, która przynajmniej w założeniu monitoruje proces rozwojowy dziecka. Nauczyciele pracując na co dzień z dzieckiem mogą zwrócić uwagę na jakieś trudności czy dysfunkcje, które wymagają wsparcia specjalistów. Mogą także zauważyć jakieś niepokojące objawy u dzieci – np. to, że są one ofiarą przemocy.

W przypadku nauki poprzez platformy, bez bezpośredniego kontaktu, możliwości systematycznej, wspierającej obserwacji dziecka nie ma, bo ucznia widzimy tylko przez chwilę na egzaminie.

W przypadku części uczniów to właśnie szkoła bywa przyczyną zaburzeń. I dlatego szukają innych rozwiązań.

Nie żyjemy w świecie idealnym. Opisałem to, co powinna robić szkoła, choć wiemy, że w przepełnionych klasach i w pogoni za wynikami trudności dzieci mogą pozostać niezauważone. A jeśli tak – to cierpią. Część zmaga się ze stanami depresyjnymi czy fobią szkolną i dla nich odejście z placówek jest dobrym rozwiązaniem. Dobrze, że jest alternatywa. Pytanie, czy leczymy przyczyny czy objawy. Dzieci, które odchodzą ze szkół z powodu problemów, powinny trafiać później na jakąś terapię, uzyskać jakieś formy wsparcia, ktoś powinien bliżej przyjrzeć się źródłom ich trudności. Obawiam się jednak, że w pewnej liczbie przypadków tak się nie dzieje. Kiedyś przejście na edukację domową wymagało chociażby opinii psychologa.

Obowiązkowe zaświadczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej zdaniem rodziców utrudniały przechodzenie na edukację domową.

Jeśli nie mamy czasu i energii, żeby pójść do psychologa, porozmawiać i uzyskać opinię, to można sobie zadać pytanie, czy w związku z tym mentalnie jesteśmy gotowi na krok, jakim jest edukacja domowa, w której obowiązków związanych z kształceniem dziecka jest nieporównanie więcej.

Zaznaczam, że sam jestem zdeklarowanym zwolennikiem edukacji domowej, natomiast obserwuję, że rozwija się ona bardzo szybko i to pewnej specyficznej formie, dlatego pytam, czy jesteśmy na to przygotowani.Mam wrażenie, że brakuje nam namysłu nad przyczynami decyzji rodziców, którzy w masowy sposób zaczęli przepisywać swoje dzieci na ED. Nikt także realnie nie przygląda się skutkom. Rodziców z wieloletnim doświadczeniem w ED jest dużo mniej od tych, którzy zdecydowali się na nią w ciągu dwóch-trzech ostatnich lat. Opieramy się na deklaracjach osób, które na forach zapewniają, że ich dziecko odżyło po odejściu ze szkoły. To ułamek ogólnej liczby rodziców. A takie subiektywne odczucia nie zastąpią bardziej zobiektywizowanych badań. Nie wiemy w jakim stopniu idziemy za potrzebami dziecka, a w jakim stopniu np. podążamy za jego lękami.

Może krytyków po prostu nie ma?

Zawsze potrzebne jest podejście krytyczne – w sensie naukowym. Tymczasem krytyczne głosy są w środowisku niemile widziane. Mam wrażenie, że wynika to po prostu z obawy, że jakiekolwiek wątpliwości dotyczące takiej formy spełniania obowiązku szkolnego mogą być wodą na młyn dla jej przeciwników. W tle jest przecież realna groźba, że władza może w każdej chwili zakazać nauki w takiej formie.

Wyniki uczniów Szkoły w chmurze są z matematyki gorsze niż średnia krajowa.

Tak są nieco gorsze. Ale to może wynikać z różnych powodów. Samo nastawienie – wyniki nie są dla nas ważne – może wpływać na mniejsze zaangażowanie. Nie wiemy do końca, czy uczniom nie chciało się rozwiązywać zadań czy rozwiązać ich nie umieli. Wyniki uzyskane przez uczniów Chmury można zinterpretować następująco: nie mamy ciśnienia na wyniki, nie ma lekcji, z dziećmi nie pracują nauczyciele, a i tak rezultaty naszych uczniów z matematyki czy polskiego są tylko kilka czy kilkanaście punktów procentowych niższe od średniej.

Jednak kiedy napisał pan o wynikach na jednej z grup o ED, posypały się na pana gromy.

Na negatywne komentarze po wynikach egzaminów warto spojrzeć w szerszym kontekście. Od kilku lat widać tendencję, by umniejszać rolę ocen czy „czerwonego paska”. Także tu pojawiały się deklaracje, że wynik z egzaminu ósmoklasisty nic nie znaczy. Tyle że egzamin ósmoklasisty to jedyna szansa, by w miarę obiektywnie przyjrzeć się postępom edukacyjnym uczniów, sprawdzić kompetencje nabyte w trakcie kilku lat edukacji. Jeśli uczeń nie potrafił rozwiązać zadań, to może po prostu znaczyć, że ich nie zdobył. Ale może nie powinniśmy się tym martwić. Jak ktoś nie chce się uczyć, to posłanie go z powrotem do konwencjonalnej szkoły też nic nie zmieni.

Co by pan rekomendował ministrowi edukacji?

Nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Oczywiście bardzo bym chciał, by kierował się zasadą pomocniczości i życzliwie wspierał różne innowacyjne pomysły edukacyjne.

Jeśli coś z tej sytuacji powinno wyciągnąć ministerstwo – to przede wszystkim niech spróbuje sobie odpowiedzieć na pytanie: z czego właściwie wynika ta rosnąca ucieczka ze szkół? Co jest nie tak ze szkołą, że coraz więcej uczniów planuje się z niej ewakuować?

Bardzo bym chciał, żeby uczniowie nie musieli stawać przed jedynym wyborem: albo placówka, która wpędza cię w depresję i skupia się na kuciu do testów, albo centrum egzaminacyjne położone kilkaset kilometrów od miejsca zamieszkania. Najlepsze, co mógłby zrobić minister, to rozwijanie przyjaznych, lokalnych szkół, z których uczniowie po prostu nie będą uciekać. Bo będzie im w nich dobrze, w otoczeniu wspierających dorosłych.

Rozmawiała Anna Wittenberg