Wzrost popularności edukacji domowej wygląda w liczbach imponująco. O ile w 2015 r. w ten sposób uczyło się ok. 5 tys. uczniów, o tyle dziś jest to już ponad 42,3 tys. W oczy rzuca się ich nierównomierne rozłożenie geograficzne.
Na Mazowszu na edukację domową jest zapisanych 21,7 tys. dzieci, w Wielkopolsce – 4,8 tys., a na Śląsku – 4,7 tys. Na drugim biegunie są województwa świętokrzyskie (87), lubuskie (154) i opolskie (197). Co ciekawe, najwięcej uczniów podstawówek, którzy decydują się na naukę w formule domowej, jest w VIII klasach. Wybiera ją też coraz więcej licealistów – jeszcze dwa lata temu było ich 4,1 tys., obecnie – 19,2 tys. (wszystkie dane na prośbę Fundacji Edukacji Domowej przedstawiło Ministerstwo Edukacji i Nauki). Sygnały płynące z placówek przyjaznych pozasystemowej formie kształcenia sugerują, że obcięcie im funduszy przez resort nie wyhamowało ogólnego trendu. Przeciwnie – rekrutacja na kolejny rok zapowiada się rekordowo.
Bez wspólnego mianownika
– Mamy poczucie, że to był rodzaj odwetu na naszym środowisku – że skoro nie udało się nas utemperować ustawą, to zrobi się to przy okazji dystrybucji pieniędzy – tak Anna Łącka, prezeska Fundacji Edukacji Domowej, ocenia zmianę zasad finansowania uczniów w edukacji domowej, która obowiązuje od stycznia 2023 r. Podkreśla, że nie dotknęły one wyłącznie Szkoły w Chmurze. Na dowód cytuje wyniki ankiety, którą jej organizacja przeprowadziła wśród szkół niepublicznych działających w edukacji domowej. Zdecydowana większość odpowiedziała, że nowe reguły podziału funduszy przyczyniły się do ograniczenia oferty, a także wiązały się z koniecznością rozstania się z częścią kadry. – To wskazuje, że kwota przekazywana na uczniów w edukacji domowej jest niewystarczająca, jeśli mamy zachować wysoki poziom kształcenia – mówi Łącka. I dodaje, że chodzi nie tylko o zapewnienie pomocy dydaktycznych i materiałów edukacyjnych, lecz także o przeprowadzanie egzaminów klasyfikacyjnych z każdego przedmiotu – np. w VIII klasie podstawówki jest ich przynajmniej 12.
Zdaniem Łąckiej wokół edukacji domowej wciąż krąży wiele stereotypów – jak ten, że decydując się na nią, rodzic zabiera dziecko z systemu, a tym samym bierze na siebie pełną odpowiedzialność za proces kształcenia. – Owszem, jego odpowiedzialność rośnie, ale ma prawo korzystać ze wsparcia szkoły – zaznacza prezeska fundacji. I przekonuje, że pora przestać traktować edukację domową jak niszę dla antysystemowców, a zacząć podchodzić do niej jako do równoprawnej formy nauki. – U jej zarania faktycznie uczniami były osoby ze specjalnymi potrzebami, z glejtem z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Później zaobserwowaliśmy, że znaczną część tego środowiska tworzą rodziny wielodzietne z silnymi poglądami religijnymi – opowiada Łącka. Zauważyła też, że w ostatnich latach w edukacji domowej wyraźnie przybywa młodzieży, która nie radzi sobie z presją szkoły systemowej i ma problemy ze zdrowiem psychicznym.
Plan własny zamiast planu lekcji
Agnieszka Skrzypińska ma 11-letniego syna Marka, który jest w spektrum autyzmu. Wraz z mężem dwukrotnie próbowali posłać chłopca do szkoły stacjonarnej. Ale w jednej była przemoc fizyczna, w drugiej – agresja słowna. Od IV klasy jest więc w edukacji domowej. Agnieszka mówi, że syn odżył, może pokazać, jaki jest naprawdę. W realizacji programu nauczania znacząco wyprzedził rówieśników (przerobił materiał aż do VIII klasy). Przyjaciół ma spoza szkoły, łączą ich wspólne zainteresowania. Wraz z innymi rodzinami działającymi w edukacji domowej Agnieszka i jej mąż mają np. do dyspozycji we wtorki i w środy klub edukacji domowej, gdzie spotykają się dorośli i dzieci. W czwartki pobliski pub zamienia się w centrum gier planszowych i RPG. Inicjatywa jest utrzymywana ze składek. W niedzielę są spotkania i zabawy w lesie. – Łączy nas to, że korzystamy z pomocy Centrum Nauczania Domowego, ale nasze dzieci formalnie są w różnych placówkach partnerskich dla tej formy nauczania – tłumaczy Agnieszka. Jej zdaniem to dowód, że ciężko wrzucić tę społeczność do jednego worka i przykleić etykietę.
Jej rodzina ma za sobą dwa lata w edukacji domowej. – Marek mówił po szkole, że lepiej, by go nie było, skoro tam nikt go nie chce. Ja, by mu pokazać, że osoby, które są “inne”, mogą być “niezwykłe” i świetnie sobie radzić, puściłam mu filmy o Billu Gatesie i o Stephenie Hawkingu. A potem złapał książkę tego drugiego „Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania”, przeczytał i zaczął mi tłumaczyć zasady czasu i masy. Wiedziałam, że potrzebuje swobody i ruchu do nauki – mówi Agnieszka. Marek korzysta z platformy edukacyjnej, gdzie rozwiązuje zadania. Informatykę, fizykę, chemię, matematykę ogarnia sam. Mama pomaga mu z polskim, historią. Na pytanie, czy to jest czasochłonne, Agnieszka odpowiada, że więcej godzin zabierała nauka w szkole systemowej – choć trzeba było znaleźć rytm pracy. – Musieliśmy się odszkolnić, czyli zerwać z planem lekcji, a stworzyć własny.
Kolejni rodzice zwracają też uwagę na to, jak duże jest to dla nich wyzwanie: nie można zrzucić winy na nauczyciela, że czegoś nie powiedział, nie wytłumaczył. Dodatkowo przy młodszych dzieciach przez cały czas ktoś musi być w domu. A przy starszych pojawia się strach przed maturą – strach dorosłych, nie młodzieży. – Rzadko, ale wciąż zdarzają się też rodzice antysystemowi. Na podobieństwo pacjentów, którzy rezygnują z medycyny akademickiej na rzecz ślepej wiary w alternatywne metody leczenia. To ludzie, którzy przechodzą na edukację domową nie ze względu na potrzeby dziecka, tylko własne – twierdzi Agnieszka Skrzypińska.
Rodzice rewolucji
Katarzyna Antoniak to dyrektorka Kreatywnej Szkoły Montessori w Szczecinie, która od dwóch lat jest placówką przyjazną edukacji domowej. – Przybywa rodziców, którzy widzą, że klasyczna szkoła nie nadąża za rzeczywistością, że świat przyszłości wymaga od ich dzieci innych kompetencji, niż ma do zaoferowania większość placówek publicznych, dlatego potrzeba zmiany myślenia o sposobie przekazywania wiedzy. Owszem, są szkoły prywatne, które wprowadzają nowatorskie rozwiązania, jednak dla części rodzin barierą nie do pokonania jest kwestia finansów. Innymi słowy: wysokie czesne – mówi Katarzyna. Jej zdaniem jesteśmy w przededniu rewolucji w oświacie, a edukacja domowa jest jej zwiastunem. – Pojawienie się sztucznej inteligencji każe zredefiniować pojęcie prac domowych, a także to, co w klasie ma do powiedzenia nauczyciel. Wiara, że do przekazywania wiedzy potrzebny jest gmach, ławki, tablica i kreda tkwi korzeniami w pruskim systemie edukacji sprzed 200 lat – dodaje Katarzyna. Obecnie w edukacji domowej jest u niej 44 uczniów. Szacuje, że od września będzie ich ok. 70. Podobną tendencję można dostrzec w zaprzyjaźnionych placówkach.
– Pandemia udowodniła, że w wielu branżach możemy działać z każdego miejsca na ziemi. Nie potrzebujemy codziennej wyprawy do biura. To samo dotyczy edukacji. To, nad czym należy pracować, to zachowanie równowagi. Dbając o indywidualny rozwój dziecka, ważne, by nie zaniedbać jego kompetencji społecznych, zdolności tworzenia wspólnoty – mówi Katarzyna.
Tam i z powrotem
Marcin Perfuński, tata pięciu córek, opowiada, że z edukacją domową wystartowali w 2019 r. – Nie jesteśmy falą pandemiczną czy ostatniego roku. To nie był wybór podyktowany modą. Wynikał z obserwacji córek – wyjaśnia Marcin. Wspomina, jak dziewczynki próbowały sobie radzić w trudnych relacjach rówieśniczych. W szkole nie otrzymały wsparcia. Nauczyciel był dostępny przez 45 minut. Godziny wychowawcze też nie zawsze poświęcano budowaniu relacji społecznych, co jest trudne zwłaszcza w przepełnionych klasach. Do tego dochodził nienaturalny zdaniem Marcina rytm przerw i dzwonków. Teraz za nauczanie odpowiadają sami z żoną – ona zajmuje się przedmiotami ścisłymi, on humanistycznymi. Z doświadczenia ojca wynika, że edukacja wczesnoszkolna jest bardzo prosta – jedną klasę można przerobić w cztery miesiące – a w starszych pomocne są materiały dostępne na kanałach YouTube, choćby to, co robi „pan Belfer”. Ale po trzech pełnych latach z edukacją domową wie także, że nie każdy uczeń jest stworzony do takiej formuły. – Poza nauką dziecko potrzebuje relacji rówieśniczych. Staraliśmy się otworzyć na nie córki, szukając z nimi potencjalnych znajomych, idąc kluczem np. zainteresowań.
Najstarsza doskonale sobie poradziła w edukacji domowej, a w klubie tańca spotkała osoby, z którymi dzieli swoją pasję. Teraz wspólnie z rodzicami podejmą decyzję, czy pójdzie do liceum w wydaniu systemowym, czy domowym. Druga córka była dwa lata w edukacji domowej, ale postanowiła, że wraca do typowej klasy, bo nie umiała budować relacji poza szkołą. Trzecia początkowo też chciała pójść do normalnej placówki, ale po pięciu dniach próbnych, które wiązały się dla niej z ogromnym stresem, uznali, że będzie się uczyć w domu. Przynajmniej na razie. – Kluczem przy wyborze edukacyjnej drogi powinno być wyłącznie dobro dziecka. To idealistyczna wizja, ale czy przez to utopijna? – pyta ojciec. Jego zdaniem system edukacji powinien bardziej otworzyć się na inne opcje, by pozwolić na realizację konstytucyjnego prawa do nauki i prawa do wychowania dzieci zgodnie z przekonaniami. – Widzę inny potencjalny problem: wyludnianie rejonówek. Można by tego uniknąć, inwestując w nauczycieli, by do zawodu szli ludzie z pasją. A przede wszystkim – zostawiając większą swobodę działania dyrektorom, odchudzając podstawę programową i odpolityczniając dyskusję o edukacji – wylicza Marcin. Po chwili reflektuje się, że miało nie być utopijnie. ©Ⓟ
Przybywa rodziców, którzy widzą, że klasyczna szkoła nie nadąża za rzeczywistością, że świat przyszłości wymaga od ich dzieci innych kompetencji, niż ma do zaoferowania większość placówek publicznych