Zamiast nas sprawdzić od razu, zaalarmowano ministerstwo, stawiając mocną tezę: że jesteśmy szkołą wydmuszką. To było myślenie na zasadzie: jest coś nowego, nieznanego, więc trzeba się tego bać.
Rok szkolny kończymy z ponad 19 tys. uczniów w sześciu placówkach – podstawówkach i liceum, a zaczynaliśmy z 10 tys. I to bez promocji rekrutacji. Uczniowie dowiadywali się o niej od znajomych. W kolejnym roku szkolnym spodziewam się, że uczniów będzie nawet kilka razy więcej niż 1 września 2022 r. Już w ostatniej rekrutacji, od października do lutego, wprowadziliśmy pytania sprawdzające wiedzę rodziców o naszej szkole. Chcemy, by rodziny trafiały do nas z pełną świadomością, na czym polega edukacja domowa. Chcemy tworzyć społeczność ludzi odpowiedzialnych za siebie. To nie jest miejsce dla tych, co po prostu uciekają od systemu. To nie ma być „wolność od”, lecz wolność do stanowienia o sobie.
Rekrutację zaczęliśmy trzy tygodnie temu i widzimy, ile wniosków spływa. Moje szacunki wynikają też z obserwacji, jak rośnie zainteresowanie edukacją domową. Byłoby jeszcze większe, gdyby nie obcięto na nią funduszy, w związku z czym musieliśmy uruchomić system składkowy. I gdyby nie ogólny niepokój odczuwany w naszym środowisku, czy nie pojawią się kolejne pomysły, jak ograniczać naszą działalność.
To zmiana radykalna, niczym nieuzasadniona.
Ciekawe, że ustalona w rozporządzeniu przez ministra Czarnka kwota to ta, o którą zabiegała Warszawa przy wsparciu Unii Metropolii Polskich, w której stolica odgrywa ważną rolę. Moim zdaniem temat został przedyskutowany między resortem a miastem, czyli powstała swoista koalicja PO-PiS. Co do danych, o których pani mówi, to są wyssane z palca. Nie potrafię tego zrozumieć, bo przygotowując je, biuro edukacji miasta było tuż po kontroli u nas. Widzieli wszystkie nasze wydatki. Jednak nie pokazali realnych liczb, sugerowali, że wynajmujemy niewielkie powierzchnie. Mówili, że zatrudniamy kilkunastu nauczycieli, podczas gdy w tym czasie mieliśmy ich już kilkuset. Taka symulacja odniosła skutek, zadziałała na wyobraźnię. Zwłaszcza polityków.
Nie jestem tak oderwana od rzeczywistości, by mówić, że powinno być równe wysokości subwencji, która idzie na uczniów w szkołach stacjonarnych. Owszem, wynajmujemy mniej powierzchni. Ale stary przelicznik na poziomie 80 proc. tej kwoty wydaje mi się adekwatny. Mamy inne wydatki, których nie ponoszą typowe szkoły, np. platformę edukacyjną, którą tworzy na bieżąco zespół 28 osób z działu IT oraz kilkunastu nauczycieli-redaktorów. Mamy też zespół facylitatorów lokalnych społeczności, którego nie ma żadna inna szkoła.
Porównanie naszej platformy z innymi produktami odbyło się wyłącznie pod kątem ceny, bez analizy, co oferujemy my, a co reszta. Zestawienie nas np. z platformą PisuPisu jest wielkim nieporozumieniem. Tam w ofercie dla klasy VIII szkoły podstawowej jest test z „Quo vadis”. Pierwsze pytanie: „Kto był autorem?”. Dalsze są na podobnym poziomie. My staramy się, by pytania były bardziej przekrojowe, otwarte, rzadko sięgamy po testy zamknięte. Na bieżąco sprawdzają je nauczyciele, prowadzimy konsultacje online, zbieramy protokoły, analizujemy dane. Z platformy można wygenerować świadectwo, jest też wiele innych funkcji. Zleciliśmy zewnętrznej firmie analizę kosztów. Wynika z niej, że nasza cena z zeszłego roku mieści się w widełkach określonych przez nią jako zasadne. W zeszłym roku było to 250 zł za ucznia miesięcznie. To już jednak przeszłość, bo – raz jeszcze – pieniądze publiczne, jakie otrzymujemy, skurczyły się gwałtownie. To wymusza zmiany.
Wcześniej na jednego ucznia dostawaliśmy z budżetu nieco ponad 450 zł, teraz – ok. 100 zł. Nasze założenie było takie, by poszukać innego źródła finansowania. Kiedy potrzebowaliśmy zatrudnić więcej nauczycieli m.in. do przeprowadzenia egzaminów, okazało się, że nasze oszczędności się wyczerpały. Zrezygnowaliśmy w ostatnich miesiącach z otwierania kolejnych centrów spotkań, choć mieliśmy plan, by były we wszystkich miastach wojewódzkich. No i kolejna trudna decyzja – musieliśmy części nauczycieli powiedzieć, że nie mamy dla nich pracy na wakacje.
Nie stać nas na nią.
Zbyt późno zorientowaliśmy się, w jak złej kondycji finansowej jesteśmy.
Wiem, zgoda, ale tak było. Gdybyśmy np. podpisali z nauczycielami umowy do końca maja, nie byłoby tematu. Tymczasem podpisaliśmy je do końca sierpnia, choć powinniśmy uwzględnić to, że docieramy do dna naszych możliwości. Wydrenowało nas to pół roku w nowym reżimie finansowym. Zatrudniamy dziś ponad 1 tys. osób przy wspomnianych ponad 19 tys. uczniów. Przeprowadzamy nie tylko egzaminy, ale też kursy przygotowujące, warsztaty, konsultacje. Organizujemy wydarzenia stacjonarne w różnych częściach Polski, wsparcie psychologiczno-pedagogiczne, wraz z interwentem kryzysowym na pokładzie. W tej sytuacji musieliśmy powiedzieć nauczycielom: mieliśmy inne plany, dawaliśmy wam mylne sygnały. To było trudne, ale konieczne.
Forma umowy jest drugorzędnym problemem. Jeśli obie strony się na nią zgadzają, to chyba wiedzą, na co się piszą. Nie jestem w stanie powiedzieć, z iloma osobami musimy się pożegnać, bo rozmowy jeszcze trwają. Zapewniam, że każda sprawa jest rozpatrywana indywidualnie. Staramy się nie zostawić na lodzie osób, dla których byliśmy jedynym źródłem dochodów. Zostają też wszyscy, którzy są u nas w pełnym wymiarze, bez względu na to, czy jest to etat, czy inna forma umowy.
To są umowy na godziny. Jeśli nie mamy pracy do zlecenia, to jej nie zlecamy. W tych rozmowach trwa również proces ewaluacyjny. I jeśli ci ludzie chcą z nami zostać, proponujemy umowy na wrzesień. Ale nie trzymamy nikogo na siłę.
Mam wrażenie, że w zeszłoroczne wakacje burmistrz Bielan, a potem wiceprezydent miasta przestraszyli się naszej wielkości. Być może w ich głowach ożyły wspomnienia związane ze Szkołami Salomon, wokół których kilka lat wcześniej pojawiały się doniesienia o nieprawidłowościach związanych z rozliczeniami finansowymi i różnicą między deklarowaną liczbą uczniów a faktyczną. Być może nie chcieli powtórki z rozrywki. Ale zamiast nas sprawdzić, spytać, od razu zaalarmowano ministerstwo, stawiając mocną tezę: że jesteśmy szkołą wydmuszką. Zlecono też drobiazgową kontrolę kuratorium. To było myślenie na zasadzie: jest coś nowego, nieznanego, więc trzeba się tego bać. Owszem, są głosy, że powinniśmy się nie wychylać, ograniczyć rekrutację.
Fakt, może byłoby spokojniej. Ale nie mielibyśmy też pozytywnego wpływu na życie uczniów, który mamy dzięki temu, że nasza społeczność się rozrasta.
Zgoda, samorząd dostaje pieniądze na uczniów zapisanych do szkoły według stanu na 30 września. Skoro jednak na ten rok ruszaliśmy z ponad 10 tys. uczniów finansowanymi jeszcze według stawki 0,8, którą zmieniono dopiero od stycznia, to moje pytanie brzmi: czy stolica dostała te pieniądze? I co z nimi zrobiła? Różnica to jakieś 70 mln zł. Zresztą to nie tak, że nie widzimy problemu Warszawy i potencjalnie innych samorządów. Wiele razy próbowaliśmy inicjować rozmowy. Bezskutecznie. Mieliśmy konkretne propozycje finansowo-biznesowe.
Choćby taką, że porozumiemy się co do okresu, przez który będziemy zapisywać nowych uczniów. Ale w sytuacji, kiedy mamy co chwilę kontrolę, a Warszawa chce nam zabierać pieniądze, które już wydaliśmy, ta propozycja nie jest aktualna. Teraz trwa kontrola naszych wydatków prowadzona przez miejskie biuro edukacji. Urzędnicy są u nas od końca kwietnia i zostaną do września. Pod lupę wzięli rok 2022. Ciekawi mnie, ile takich kontroli przeprowadzono w innych placówkach podległych miastu.
Rzeczywiście tak było. Ale w kolejnych dniach już nie. To samo na egzaminie ósmoklasisty. Poprosiliśmy uczniów, by przyszli znacznie wcześniej, co – jak się okazało – jest standardem w innych szkołach. My naiwnie chcieliśmy dać im się wyspać. Nie mówię, że nie popełniliśmy błędu, ale chodzi o kontekst: wszyscy patrzyli na każdy nasz krok. Na bieżąco informowaliśmy o wszystkim OKE. Złożymy też wyjaśnienia do kuratorium. Z nieformalnych rozmów wiem, że urzędnicy byli pod dużą presją, pytano ich o reakcję na nasz egzamin. Pojawiły się skargi od rodzica i dyrektora innej szkoły. Obie bezpodstawne. Ale ostatecznie rozstrzygnie to kuratorium, czy była nasza wina.
A dokładnie tego, że nie sprawdzaliśmy dowodów tożsamości. Jednak nie wszyscy zdający są pełnoletni. Byli z nami wizytatorzy, przy wszystkich czynnościach każdy uczeń był zweryfikowany.
Mariusz nigdy nie krył, że jest przedsiębiorcą. Szkołę prowadzi jednak fundacja non profit, założona również przez niego. Gdyby zamknąć dziś Szkołę w Chmurze, wyszedłby na tym finansowo lepiej. Jesteśmy w patowej sytuacji, bo nie możemy lepiej udowodnić, że gramy czysto.
Zaproponowaliśmy kilka wysokości, licząc się z tym, że ludzie są w różnej sytuacji finansowej: 90 zł, 150 zł, 300 zł, 450 zł, 1 tys. zł lub 5 tys. zł miesięcznie. Wpłata w wysokości 300 zł pozwala zapełnić dziurę na jednego ucznia, która powstała po zmianie rozporządzenia. 450 zł – da nam niezależność od decyzji politycznych. System ruszył kilka dni temu. To podejście w stylu ekonomii daru. Każdy daje tyle, ile może, i bierze tyle, ile potrzebuje. Kilka osób już zadeklarowało najwyższe wpłaty. Gdybyśmy postawili tylko na jedną kwotę, stracilibyśmy część ludzi albo część wsparcia. Od września deklaracje będą obowiązkowe. W głowie rodzi się myśl, że gdyby wsparcie okazało się stałe i na znacznym poziomie, wybilibyśmy się na niezależność od władzy na poziomie centralnym i samorządowym. Ale z drugiej strony mamy głosy rodziców, że nie godzą się na sytuację, w której płacąc podatki, nie mogą liczyć na finansowanie edukacji dla swoich dzieci. To burzy ich prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami.
Bierzemy to pod uwagę. Efektem tego myślenia są na razie nasze nowe placówki w Poznaniu i Katowicach. Zapisujemy tam uczniów od stycznia. A do kolejnych prowadzone są zapisy tak, by ruszyły od września. Gdzie? Cóż, staramy się wyciągać wnioski z tego, co się wydarzyło. Próbujemy najpierw sprawdzić, gdzie będziemy mile widziani. Chodzi o to, by w razie wątpliwości rozmawiać, a nie pisać na siebie donosy czy komunikować się przez media. Zbieramy też sygnały od naszej społeczności. Gdy pojawia się grupa rodziców, która widzi szansę na utworzenie gdzieś placówki, to oni umawiają nas na spotkanie z lokalnymi władzami. Jeśli po obu stronach jest otwartość, możemy iść na układy – w dobrym tego słowa znaczeniu, czyli np. rekrutować w ustalonym terminie. Nie chcemy stwarzać nikomu problemów.
Jesteśmy w mocno innowacyjnym nurcie, na etapie przekształcania się niszy w coś znacznie większego. Dla osób patrzących konserwatywnie na system nauczania jesteśmy niezrozumiali, nie do zaakceptowania. A edukacja domowa skupia różnych ludzi, o różnych poglądach. Wybierając nas, rodzice rzadko mówią, że chcą uciec od systemu lub że nie podobają im się działania obecnego ministra edukacji. Znacznie częściej tłumaczą, że decydują o tym osobiste doświadczenia. Choćby stres i pośpiech, których chcą dzieciom oszczędzić. Niektóre wymykają się sztywnym ramom, bo np. mają słabszy czas, być może depresję, potrzebują oddechu. Albo żyją pasją, która powoduje, że chcą elastycznie traktować szkołę. Są u nas początkujący aktorzy i muzycy, którzy łączą występy z nauką. W systemowej szkole nie byliby w stanie tego robić.
To, że edukacja potrzebuje zmian, jest czymś oczywistym. Mówią o tym nie tylko nauczyciele, uczniowie i rodzice, ale też naukowcy, przedsiębiorcy. Z miejsca, w którym jestem, nie mam wpływu na system. Ale działam w zakresie, w jakim mogę, czyli tworzę model równoległy, bez niszczenia tego, który istnieje. Nie organizuję protestów, nie piszę skarg. Dbam o społeczność. Pokazuję, że inne rozwiązania są możliwe i się sprawdzają. Moim zdaniem edukacja powinna być różnorodna, a tradycyjne szkoły jeszcze przez dziesięciolecia będą potrzebne. Nie zgadzam się, że szkoła systemowa jako jedyna gwarantuje poznanie się. Na obecnym etapie rozwoju jest to też u nas możliwe. ©Ⓟ