Apel „czytajcie lektury” nie wystarczy, by młodzi ludzie rozsmakowali się w literaturze polskiej. Tym bardziej że system szkolny nie sprzyja zrozumieniu, tylko przyswojeniu podstawowych faktów z fabuły.

Matura z języka polskiego według nowych zasad to dla abiturientów nowy poziom trudności. Składa się z dwóch części. Pierwsza to testy: z języka polskiego w użyciu oraz z wiedzy historyczno-literackiej. Druga – wypracowanie. Poza rozbudowaną i przekrojową wiedzą wymaga się teraz od nich dłuższych wypowiedzi pisemnych, w których nie tyle muszą udowodnić tezę (jak dotychczas), ile ją postawić i obronić. Jest tam również porównawcza analiza krytyczna dwóch tekstów kultury, co ma sprawdzać zdolność analitycznego i samodzielnego myślenia. W sumie takich właśnie umiejętności należałoby oczekiwać od osób, które wkraczają w wiek dorosły, myślą o studiach... Kolejne matury próbne pokazały jednak rzecz niespotykaną od lat. Miejsce przedmiotu, który w tych testach wypadał najgorzej, zajął właśnie polski i tym samym pozbawił korony królową nauki i obaw uczniowskich – matematykę.

Tu mógłby nastąpić długi wywód o tym, że młodzież w końcu ponosi konsekwencje tego, że nie czyta, a bryki vel streszczenia dawały szansę na zdanie matury w dotychczasowej odsłonie. Ale, po pierwsze, nie ma co gnębić zdających, a po drugie – problem jest bardziej skomplikowany.

Oż bierwiono!

Profesor Maciej Eder, dyrektor Instytutu Języka Polskiego PAN, mówi, że prędkość dzisiejszego życia prowadzi do skrócenia komunikatu. A jeśli z języka polskiego wyrzucimy znaki diakrytyczne, to SMS-y można produkować seryjnie i wyrzucać w tempie karabinu maszynowego. – Fascynujące, że można dyskutować na poziomie tweetów. Znikają kurtuazja i indywidualny styl, pozostaje komunikat. Młodzież doprowadziła do perfekcji zdolność porozumiewania się za pomocą kilku słów. Postępuje kompresja wypowiedzi – opisuje.

To z kolei prowadzi do przewrotnego pytania: po co społeczeństwu mowa? – Są koncepcje mówiące, że język jest współczesną formą iskania się. W gromadach liczących kilka małp każda może iskać każdą, ale gdy stado się rozrasta, staje się to trudniejsze. I tu wkracza mowa jako sposób na podtrzymanie kontaktu, relacji, niekoniecznie samą wymianę informacji – dodaje prof. Eder. A jeśli weźmiemy to pod uwagę, to okaże się, że… iskamy się mniej.

Jednakże pogłoski o śmierci języków narodowych są przesadzone. Weźmy, proponuje profesor, metaforę języka jako miasta. Takiego jak Warszawa, Kraków czy Wrocław. Ze starówką i obrastającymi ją nowymi dzielnicami, osiedlami. Powstają na podstawie aktualnej mody, przez co nie są ponadczasowe i brzydko się starzeją. A starówka ze swoimi kamienicami zawsze cieszy oko. – W XVII w. panowała, dla niektórych rażąca, moda na makaronizmy. Minęła. Potem, w XVIII w., Benedykt Chmielowski, ten od pierwszej polskiej encyklopedii (i konia, który jaki jest, każdy widzi), przekonywał, że polszczyzna bez łaciny się nie obroni. Dalej mieliśmy atak francuszczyzny, zapożyczeń z angielskiego… – wylicza.

Co do dyskusji o czytaniu i o tym, że lektury, cóż, nie pociągają, to również ma ona długą tradycję. – Proszę uczciwie powiedzieć, czy uczniów, dajmy na to 30 lat temu, poruszał Morsztyn? Zapewne nie. Ożywialiśmy się dopiero przy Sienkiewiczu, który dziś jest dla młodzieży jak wspomniany Morsztyn. Soczysta proza Konwickiego budziła nasze silne emocje, zwłaszcza w kontekście czasów. Literaturą starszą niż XVII-wieczna się brzydziliśmy, a „Bogurodzica” wywoływała ataki ziewania – opisuje. Zaraz jednak dodaje, że niezależnie od niedopasowania lektur do czasów i preferencji młodzież dziś po prostu czyta mniej. Skutki: słabsza orientacja w języku, mniejszy zasób słownictwa, nie tyle specjalistycznego, ile wychodzącego poza podstawowy.

Profesor Eder na dowód wspomina pracę ze studentami nad tłumaczeniem zdań z łaciny na polski. Rzucał określenia „polana”, „bierwiona” i widział konsternację. Dopiero słowo „patyk” spotkało się ze zrozumieniem.

A czym jest orientacja w języku? – Wybór rejestru uzależniony jest od tematyki, relacji między rozmówcami, ich poziomu społeczno-kulturowego. Innym językiem prowadzi się rozmowę z ekipą na temat remontu łazienki, a inaczej dyskutuje się na konferencji naukowej. Świadomość rejestrów języka, ich odmian, jest dziś mniejsza. Widać to i słychać w tym, jak młode pokolenie mówi i jak pisze – ocenia prof. Eder.

To wszystko składa się na kolejny problem: wielu tekstów z minionych stuleci młodzież nie jest w stanie zrozumieć. A nie wszystko da się wyrzucić z kanonu albo uwspółcześnić, napisać nowym językiem.

– Z „Dziadami” jest np. ten problem, że to relikwia kultury polskiej. Trudno je wyrzucić z kanonu z powodów patriotycznych, muszą tam zostać z przyczyn pozaczytelniczych – mówi prof. Maciej Eder. Z całą pewnością też sprawy nie załatwią streszczenia, nawet te najlepsze. – Weźmy dla przykładu „Ferdydurke”. Istotą sprawy nie jest tu analiza post factum, tylko przygoda czytelnicza. To ona jest kluczowa. Nie szybki przekaz, tylko znajdywanie niuansów. Niestety, nasza kultura nie tyle zmienia się w obrazkową, ile osiąga dalszy niepokojący poziom. Proszę zwrócić uwagę, że młodzież już niemal nie ogląda telewizji, nawet popularne seriale na platformach nie są w stanie na dłużej skupić jej uwagi. Dziś dominują gry interaktywne z komunikatorami, gdzie liczy się czas, a nie wysublimowany przekaz.

I do takiej rzeczywistości wchodzimy my, starsze panie i starsi panowie, z apelem: „czytajcie lektury”. – Zgoda, to też już było – uśmiecha się prof. Eder. I przypomina słynne tezy Łukasza Górnickiego, człowieka renesansu i humanizmu, o upadku obyczajów, który… nie nastąpił.

Lista lektur czy check lista?

Łukasz Tupacz od 2016 r. uczy polskiego w szkole średniej, jest też nauczycielem akademickim i egzaminatorem maturalnym. Może porównać uczniów, którzy szli do szkoły średniej po gimnazjum i po podstawówce. – Ci pierwsi byli zdecydowanie lepiej przygotowani. Nie oczekiwali, że na polskim będę dyktował im gotowe notatki do zeszytu. Sami je robili. Co innego ci drudzy. Oni byli przyzwyczajeni do pisania na komendę nauczyciela – mówi. To jego perspektywa belfra. Ma też inną – egzaminatora. Jego zdaniem maturę z polskiego w formule z 2015 r. można było zdać bez większego przygotowania. Wystarczyło powtórzyć sobie „Dziady cz. III”, „Pana Tadeusza”, „Wesele” i „Lalkę”. Na egzaminie uczniowie mieli do napisania rozprawkę problemową na dany temat (ewentualnie interpretację utworu poetyckiego, ale rzadko kto ją wybierał), odnieść się w niej do lektury z gwiazdką (było ich kilkanaście i tworzyły ją wyłącznie utwory z literatury polskiej) i do jakiegoś tekstu kultury. – Mogły to być piosenka Martyniuka, wynurzenia popularnego blogera, serial Netflixa – opisuje Łukasz Tupacz. Przekonuje, że wie, co mówi. Pracując w komisji egzaminacyjnej, sprawdzał prace na poziomie rozszerzonym. I nawet tam uczniowie odwoływali się do „Tabalugi” czy „Jak wytresować smoka”. Grunt, by dobrze argumentowali. A to, że „Shrek” stał na równi z „Lalką”, a Fiona z Łęcką, tworzyło iluzję egzaminu dojrzałości.

Nauczyciel przekonuje, że w tamtej rzeczywistości uczniom bardziej opłacało się czytać streszczenia niż lektury, bo do zdania egzaminu starczała wiedza o książce, a nie znajomość książki. – Mogę się zgodzić, że odpowiedzialność za ten stan ponoszą po części nauczyciele, którzy w trakcie roku szkolnego skupiają się raczej na faktach z fabuły niż na tym, czy uczeń zrozumiał poruszaną w dziele problematykę – dodaje polonista. Zwraca uwagę, że wszystkie dostępne badania pokazują niechęć młodych osób do literatury wysokoartystycznej. A nie zmniejsza jej to, że średnia wieku lektur szkolnych to ok. 80 lat, przez co słabo korelują one nie tylko ze współczesnym językiem, lecz także z tym, co młody człowiek widzi wokół siebie.

– To, co się wydarzyło w sprawie zmian na maturze, po raz kolejny udowadnia, że w naszym kraju przy okazji jakichkolwiek działań poruszamy się od ściany do ściany. Wajchę przełożono w drugą stronę, od zielonego prostego ogra do rozedrganego Kordiana. A zamiast kilkunastu lektur z gwiazdką mamy zbiór prawie 50 pozycji obowiązkowych do egzaminu omawianych w całości lub we fragmentach – mówi pan Łukasz. – Na starej maturze była rozprawka problemowa. Teraz jest wypracowanie, które może przyjąć formę rozprawki, szkicu krytycznego czy eseju. Ale kto tego uczy w szkole średniej? Uczniowie mają problem z argumentowaniem, budowaniem logicznych zdań zamiast streszczania fabuł. Mają wiedzę ogólną o tekście, ale teraz to za mało – mówi. Waha się, szuka przykładu. – Na starej maturze problemy do rozważenia były ustawione tak: „Czym dla człowieka może być praca”. W nowej to jest coś w stylu: „Miejsce rozwoju – przestrzeń upadku. Rozważ, w jaki sposób miasto może wpływać na losy człowieka i podejmowane przez niego decyzje”.

Przekonuje, że skłanianie młodego człowieka do głębszej refleksji jest założeniem zacnym, jednak nie w warunkach obecnej szkoły i nie przy takiej podstawie programowej. – Nie mamy czasu na dogłębne omawianie lektur – ocenia. – Ich lista stała się check listą, na której odhacza się to, co zostało „przerobione”. Nie ma czasu na kontakt z tekstem i przeżycie go artystycznie, estetycznie. Głównym motywatorem jest przygotowanie do matury, czyli rodzaj straszaka, co nie ma nic wspólnego z czytaniem dla przyjemności.

Dlatego Łukasz Tupacz przyznaje, że rocznik przystępujący do nowej matury z języka polskiego przechodzi właśnie „crushtest”. – Rozmawiam ze swoimi uczniami. Zarzekają się, że przeczytali „Odprawę posłów greckich”, ale dopiero po lekturze opracowania zrozumieli, o co chodziło – mówi. Opisuje, że jego własna praca doktorska dotyczyła czytelnictwa, właśnie pod kątem lektur, od 1918 r. – W dwudziestoleciu międzywojennym omawiano rocznie dwa, trzy tytuły. Do tego była rozbudowana lista lektur uzupełniających, z których nauczyciel miał korzystać umiejętnie, znając specyfikę klasy. A gdy polonista omawiał np. „Hamleta”, anglista czytał w klasie fragmenty w oryginale, a historyk dawał tło epoki. Nauczyciele działali projektowo. Dopiero po wojnie, po przejęciu rządów przez komunistów to się zmieniło. Wszedł system nakazowy, odgórny – opisuje.

We wnioskach ze swojej pracy proponował stworzenie czegoś na kształt dwóch kanonów. Jeden obejmowałby lektury, które każdy Polak znać powinien. Drugi – te, które są bliskie realiom, czasom i nastrojom, co sprzyjałoby rozwojowi praktyk czytelniczych. W pierwszym byłyby „Dziady cz. III”, w drugim np. książki Carlosa Ruiza Zafona.

Wajdelota, „Skąpiec”, jeden czort

Agnieszka Wenda uczy w LO im. Sowińskiego w Warszawie, a także w szkole podstawowej – VII i VIII klasę. I właśnie z uczniami podstawówki była niedawno w OchTeatrze na „Zemście”. – Z perspektywy dziecka to książka ani śmieszna, ani zrozumiała. Uczniowie nie łapią kontekstu sytuacyjnego, nie rozumieją zachowania bohaterów. Spektakl daje im inną perspektywę. Na najbliższej lekcji zamierzam zadać im pytanie, czy się podobał. Już wyłapałam kilka głosów, że było nudno, i kilka, że w porządku. Myślę, że wyjdzie z tego minidebata oksfordzka. Jak ktoś musi stanąć przed klasą, wymienić się argumentami, zaczyna czuć, że to, co ma do powiedzenia, jest ważne – opisuje. Jej zdaniem, tylko mając do czegoś stosunek emocjonalny, jesteśmy w stanie to zapamiętać i wykorzystać. To może być stosunek negatywny, pozytywny. Byle nie neutralny. Świetnie, jak ktoś zbuduje prowokacyjną tezę. Z perspektywy neurodydaktyki jesteśmy dzięki temu w stanie do czegoś wrócić i to odtworzyć.

To jest podejście, które stara się w dzieciach wyrabiać jeszcze w szkole podstawowej. Co ze szkołą średnią? Tu jest gorzej, bo czasu mniej, a perspektywa matury nie daje komfortu.

– Weźmy „Konrada Wallenroda”. Wielkie dzieło historyczne napisane, gdy Mickiewicz był na zsyłce w Moskwie. Jeśli nie zna się pełnego kontekstu tej powieści poetyckiej, trudno przez nią przebrnąć. Z perspektywy dzisiejszego młodego odbiorcy dialogi nie mają sensu, nie łączą się ze sobą, nie ma w nich logiki – opisuje. A pieśń Wajdeloty? To, o czym śpiewa starzec podczas uczty, trzeba przekładać wers po wersie. Inaczej jest to dla młodzieży tylko zlepek wyrazów. – Problem nawet nie w tym, że to literatura mocno osadzona w patriotycznym klimacie. Podobny jest odbiór znacznie lżejszego „Skąpca” Moliera. Znów zaporowy jest język, a pomocne szukanie w zachowaniu bohatera analogii do współczesnego świata – mówi.

Niepokojąca zmiana, jaką polonistka obserwuje, sprowadza się do tego, że dzieci postrzegają czytanie jak trudną pracę, w dodatku taką, która kompletnie nie przyda im się w życiu. – Wiedza w ich przekonaniu musi być utylitarna – mówi Agnieszka Wenda. Przyznaje, że często mierzy się z pytaniami uczniów: „na co mi to?”. Matematyka to liczenie (a warto umieć liczyć), informatyka – przyszłość, fizyka – nowoczesna nauka, chemia i biologia – podobnie. A polski? – Mogłabym dać w odpowiedzi długi opis, czym są kompetencje językowe i tego, że nawet właściciel umysłu ścisłego powinien się wysłowić w sposób zrozumiały i ciekawy. I powinnam zwiększyć wysiłki przy omawianiu lektur, by po prostu zaciekawić nimi klasę. Ale tu wraca problem braku czasu. Nawet jeżeli uda mi się wygospodarować godzinę więcej na jakąś książkę, to będzie ona zabrana innej – ucina.

Drżenie polonisty

Zdawalność na maturze z języka polskiego w ostatnich latach oscylowała wokół 96 proc., a w pandemicznym 2020 r. – ok. 92 proc. Była wysoka. Zwłaszcza w porównaniu z matematyką. Zdaniem prof. Krzysztofa Biedrzyckiego z Katedry Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego to niekiedy budziło niepokój, że skoro niemal wszyscy zdają, to znaczy, że ten egzamin niewiele sprawdza. Ponadto wskazywano, że niektórzy maturzyści w swoich pracach odwoływali się do Shreka, Zenka Martyniuka (co skądinąd nie było regułą, raczej wypadkiem), więc wykazywali się co najwyżej umiejętnością napisania rozprawki, ale nie dojrzałością, a zwłaszcza nie znajomością tradycji, wysokiej kultury. Nowa podstawa programowa miała temu przeciwdziałać. Nowa matura jest jej konsekwencją.

Problem z nową maturą dotyczy m.in. tego, że ma weryfikować umiejętność krytycznego myślenia, jednak polska szkoła tego akurat nie uczy. – Przez chwilę zmierzała w tę stronę, zresztą dosyć nieśmiało, po reformie 1999 r. Do… ostatniej reformy. Ta zawróciła szkołę do pruskiego modelu, w którym wiedza jest przekazywana metodą podawczą, transmisyjną. Owszem, podstawa programowa przewiduje debaty, projekty, ale jednocześnie jest niezmiernie szczegółowa, jeśli chodzi o wiedzę, która ma zostać przekazana. W przypadku polskiego czy matematyki nie można sobie pozwolić na odstępstwa, bo to przedmioty maturalne. Brzydko mówiąc: materiał trzeba przerobić – mówi prof. Biedrzycki.

Wspomina badania sprzed 10 lat. Sprawdzano, jak wygląda dydaktyka języka polskiego w gimnazjum. Tyle że gimnazjów już nie ma, a badań, jak wygląda nauczanie w liceum, brak. Można się opierać na relacjach nauczycieli i uczniów. – Wynika z nich, że są świetni dydaktycy, którzy radzą sobie nawet w obecnym reżimie, skupiając się na wybranych tekstach, wnikliwie je analizując, a pozostałe zalecając w ramach dodatkowych referatów. To jednak wymaga wysiłku, inwencji. A i tak nauczyciele drżą dziś, bo co będzie, gdy ich twórcze metody okażą się mało skuteczne. Co, gdy matura wypadnie źle? Dlatego większość wychodzi z założenia, że bezpieczniej iść wytyczonym szlakiem, czyli dwie godziny na „Odprawę…”, osiem na „Dziady”. I jeszcze cztery na „Lalkę”. W takim tempie można przekazać uczniom tyle, że Wokulski był romantykiem, Izabela straszna, a Rzecki? To stary subiekt.

Profesor Biedrzycki także nawiązuje do tego, co było w programie polskiej szkoły lat 20. ubiegłego wieku. – Po 100 latach niby wiemy więcej o działaniu mózgu i o tym, że nadmiar nie służy przyswajaniu wiedzy, a jednak systemowo niewiele sobie z tej wiedzy robimy. Tymczasem nie chodzi o obniżenie wymagań, tylko o ich sensowne ułożenie – przekonuje. I przywołuje sytuację sprzed lat. Gdy w 2008 r. zmniejszono liczbę lektur obowiązkowych w gimnazjum, w badanu PISA z 2018 r. zauważono, że wśród polskich nastolatków wzrosło czytelnictwo. – Czy chodziło o to, że pojawiła się większa swoboda w wyborze pozycji do czytania lub że uczniowie mieli czas na czytanie czegoś więcej poza nimi? Tego nie wiem. Być może był to zwykły przypadek – zaznacza prof. Biedrzycki. Przypadku nie ma natomiast w wynikach badań, które pokazują, że kryzys czytelniczy wśród młodych ludzi pojawia się ok. 12.–13. roku życia. I jest to zjawisko światowe. – Dlatego np. w Szwecji czy Anglii powstały programy promocji czytelnictwa, m.in. w formie grantów dla autorów, by pisali książki adresowane właśnie do tych roczników – mówi Krzysztof Biedrzycki. I dodaje, że Anglicy mają jednego bezwzględnie obowiązkowego autora – Szekspira, ale oswajają z nim dzieci etapami, zaczynając od jego interpretacji w formie komiksów, książeczek. Pozwalają uczniom dojrzewać do niego. Nastolatki przerabiają już dramaty, do tego dochodzą inne lektury z klasyki, ale ich lista z pewnością jest o wiele krótsza niż ta, z którą mierzą się polscy maturzyści. Włosi w liceum mają jedną obowiązkową lekturę, „Boską komedię” Dantego Alighieriego, którą omawiają… przez rok. Do tego mają dobierane lektury nawiązujące, nieobowiązkowe. Francuzi czytają Moliera, Pascala, a ich dzieła obudowują również dodatkowymi lekturami. Czesi w ogóle nie mają kanonu obowiązkowych książek – to nauczyciele je wybierają. Tu ważna uwaga: nasi południowi sąsiedzi przodują w rankingach na najbardziej zaczytaną nację.

W USA panuje zasada, że każdy stan ma swoją politykę czytelnictwa. Ale co do zasady, podkreśla prof. Biedrzycki, stawia się na zrozumienie, nie na liczbę „zaliczonych” książek. – Gdy odwiedzałem jedno z tamtejszych liceów, dowiedziałem się, że szkoła ma trzy pozycje obowiązkowe: „Romea i Julię”, fragmenty „Odysei” oraz „Zabić drozda” Harper Lee, która w 1961 r. za tę książkę dostała Pulitzera – wspomina profesor. Jak to się ma do imponującej listy lektur, z którymi mierzą się polscy uczniowie? – Mniej więcej tak, że z księgi Koheleta zapamiętają „marność nad marnościami i wszystko marność”. Bo to jest wybite w opracowaniach. Ale już nie, że jest to w zasadzie księga epikurejska z mocnym przesłaniem, że skoro wszystko przemija, z życia należy czerpać pełnymi garściami. Podobnie z innymi lekturami – zostaną hasła i uproszczone interpretacje.

Gdy w polskich szkołach obowiązywała jeszcze podstawa programowa z 1999 r., policzono, że mamy największą liczbę lektur w Europie, a jednocześnie jeden z najniższych poziomów czytelnictwa. Magiczne myślenie „jak im każemy, to będą czytać” najwyraźniej nie działa. ©℗

Zdawalność na maturze z języka polskiego w ostatnich latach oscylowała wokół 96 proc., a to wywoływało u niektórych niepokój, że skoro niemal wszyscy zdają, to znaczy, że ten egzamin niewiele sprawdza