Gdyby próg zdawalności wynosił 50 proc., większość oblałaby maturę
310 tys. abiturientów napisze dziś egzamin z języka polskiego na poziomie podstawowym. To początek sezonu maturalnego. Jutro uczniów czeka podstawowy egzamin z matematyki, a w środę – z angielskiego. W kolejnych dniach abiturienci zmierzą się z egzaminami rozszerzonymi. 30 czerwca dowiemy się, jak im poszło.
W przypadku matury podstawowej próg, który należy przeskoczyć, to 30 proc. punktów możliwych do uzyskania. Zdaniem urzędników Najwyższej Izby Kontroli to zbyt mało. „Taka norma zdawalności egzaminów państwowych może wpływać demotywująco na uczniów i utrudniać działalność wychowawczo-dydaktyczną szkoły. Jej utrzymanie może w dalszej perspektywie sprzyjać społecznemu obniżeniu rangi wykształcenia” – piszą kontrolerzy w raporcie dotyczącym systemu egzaminów zewnętrznych. „Przygotowanie merytoryczne absolwentów szkół ponadgimnazjalnych do podjęcia studiów wyższych pozytywnie oceniło jedynie 11 rektorów, natomiast 26 wyraziło ocenę negatywną” – zwracają uwagę.
Wnioski popiera część posłów z sejmowej komisji edukacji. – Rektorzy są w pułapce. Z jednej strony zawieszeni między oczekiwaniami kolegów i podwładnych, którzy liczą, że będzie dla nich praca. Z drugiej na pewno odczuwają dyskomfort związany z obniżającym się poziomem – ocenia poseł Marzena Wróbel (niezrzeszona). – Próg jest zdecydowanie za niski, bo ci, którzy otrzymają 30 proc. na maturze, i tak nie mają szans na dobre studia. Myślę, że powinien być ustalony na poziomie 40–45 proc. – dodaje.
Z szacunków DGP wynika z kolei, że gdyby próg zdawalności matury wynosił 50 proc., potknęłaby się o niego większość maturzystów. 49 proc. nie poradziłoby sobie z maturą z języka polskiego, 57 proc. nie zdałoby matematyki. Najlepiej poszłoby na angielskim – ten przedmiot na poziomie podstawowym oblałoby 30 proc. maturzystów.
– Moim zdaniem można by w ogóle zrezygnować z progu. Obawiam się tylko, że wtedy byłyby takie uczelnie, które przyjmowałyby absolutnie wszystkich, narzekając przy tym, że system dopuścił ludzi, którzy nie radzą sobie na studiach – twierdzi dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej Marcin Smolik. – Obowiązujący obecnie próg 30 proc. z każdego egzaminu wbrew pozorom nie jest aż tak błahy. Żeby nie zdać matury, wystarczy nie zaliczyć jednego z przedmiotów. Oznacza to, że liczba osób, które oblałyby egzamin przy progu 50 proc., byłaby wyższa, niż wskazują wstępne wyliczenia. Jeśli podniesiemy próg zdawalności, to wyeliminujemy z ubiegania się na studia te osoby, których być może nie interesuje matematyka, a chcą iść np. na polonistykę – dodaje.
– Za rekrutację na uczelnie odpowiadają rektorzy – uzupełnia wiceminister edukacji Joanna Berdzik. – To oni decydują, jakich kandydatów przyjmą na studia. Uczelnie mają pod tym względem pełną autonomię – przypomina.
Jak pisaliśmy w DGP, mimo niżu demograficznego szkoły wyższe otwierają jednak coraz więcej miejsc na kierunkach bezpłatnych. Wiceminister przekonuje, że resort nie prowadzi obecnie żadnych prac nad zmianą progu. – Być może w przyszłości zastanowimy się nad wprowadzeniem jakiegoś progu na rozszerzeniach – dodaje. Dziś matury rozszerzonej nie da się nie zdać. ©?