Resort edukacji obiecuje wyższe podwyżki dla nauczycieli, chociaż nie ma ich zapisanych w projekcie budżetu, a premier nie chce się spotkać ze związkowcami w tej sprawie. Frustracja rośnie, ale do strajku generalnego jeszcze bardzo długa droga
Resort edukacji obiecuje wyższe podwyżki dla nauczycieli, chociaż nie ma ich zapisanych w projekcie budżetu, a premier nie chce się spotkać ze związkowcami w tej sprawie. Frustracja rośnie, ale do strajku generalnego jeszcze bardzo długa droga
Oświatowe związki zawodowe chciałby w 2023 r. powtórzyć scenariusz z kwietnia 2019 r., kiedy to dwie największe centrale (Związek Nauczycielstwa Polskiego i Forum Związków Zawodowych, bez udziału Solidarności) zdecydowały o strajku generalnym w szkołach i przedszkolach. Jednak z wewnętrznych sondaży wśród związkowców wynika, że nie ma już tak dużego zapału do protestu. Wszyscy pamiętają, że za ten kilkutygodniowy okres nauczyciele nie otrzymywali pieniędzy, a utworzony fundusz przy ZNP był kroplą w morzu potrzeb. Tamte doświadczenia, mimo rozgoryczenia nauczycieli, nie zachęcają do podejmowania kolejnych prób.
Strajk z 2019 r. trwał ponad trzy tygodnie, a samorządowcy, głównie w dużych miastach, zapewniali wówczas, że zaoszczędzone w tym okresie pieniądze trafią m.in. na wyższe dodatki motywacyjne. Z kolei rząd zlecił inspekcji pracy kontrole sprawdzające, czy są przestrzegane procedury strajkowe. Regionalne izby obrachunkowe wskazywały, że zgodnie z art. 23 ustawy z 23 maja 1991 r. o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (t.j. Dz.U. z 2020 r. poz. 123 ze zm.) za czas strajku nie należy się pracownikom pensja, a kontrolerzy przestrzegali samorządowców, którzy chcieliby wypłacać protestującym np. wyższe dodatki motywacyjne po zakończeniu strajku, że będzie to naruszeniem dyscypliny finansów publicznych.
Sławomir Broniarz, prezes ZNP, przyznał, że wiele samorządów na tym polu zawiodło, chociaż były takie miasta, jak np. Łódź, które starały się zrekompensować strajkującym brak wynagrodzenia w postaci innych świadczeń po zakończeniu protestu. Związkowcy podkreślają, że mimo straszenia przez ówczesną minister edukacji Annę Zalewską samorządowców kontrolami PIP i RIO żaden z nich nie poniósł konsekwencji za wypłacenie nauczycielom zaoszczędzonych pieniędzy. - Zaraz po strajku powołaliśmy punkty prawne. Tam przygotowano wzory wezwań do dyrektorów o wypłaty dodatków, a także wzory pozwów. Część nauczycieli skorzystała z tego rozwiązania i w tym roku wygrali oni sprawy w sądzie, otrzymali wynagrodzenie wraz z odsetkami. Dlatego pojawili się kolejni chętni, którzy jeszcze w tym roku - w terminie trzech lat od protestu - mieli możliwość wystosowania żądań o wypłatę zaległych dodatków - wyjaśnia Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP. Przyznaje przy tym, że część nauczycieli zrezygnowała z walki, nie chcąc się narażać włodarzom, zwłaszcza jeśli byli oni przeciwni strajkowi.
- U nas wójt sympatyzujący z obecną władzą nie popierał strajku, chociaż sam był nauczycielem. Za czas strajku nic nam nie wypłacił - mówi jedna z nauczycielek z Małopolski. Jak relacjonuje, napisała skargę do rzecznika praw obywatelskich i otrzymała odpowiedź, że dodatki (m.in. motywacyjny, wiejski) za ten okres przysługują. - Aby je wywalczyć, musiałabym pójść do sądu, ale sama, bez pozostałych protestujących koleżanek, uznałam, że nie warto. Obecnie, jeśli byłby ponownie strajk, to raczej nie byłabym już zainteresowana, bo uważam, że ten w 2019 r. skończył się zbyt wcześnie - dodaje.
Ale nauczyciele walczą o dodatki nie tylko za czas protestu. - Wygraliśmy kilka spraw za brak dodatków w 2020 r., w trakcie nauki zdalnej podczas pandemii. Mam tu na myśli np. brak dodatków za trudne warunki pracy. Teraz nauczyciele otrzymują zaległe świadczenia wraz z odsetkami - mówi Sławomir Wittkowicz, przewodniczący WZZ „Forum-Oświata”.
Zdaniem ekspertów, jeśli nauczyciele nie odczuliby finansowo udziału w strajku, to kolejny protest byłby niemal pewny. - W czasie strajku zostali w pewnym sensie sami i bez pieniędzy. Część z nich czuła się zawiedziona, bo miała nadzieję, że wywalczy znacznie więcej, niż się udało wtedy zrealizować - zauważa prof. Antoni Jeżowski z Instytutu Badań w Oświacie, były nauczyciel, dyrektor szkoły i samorządowiec. Jego zdaniem tym razem trudno będzie powtórzyć ten sam scenariusz.
Tymczasem jutro związkowcy z ZNP i FZZ zamierzają powołać międzyzakładowy komitet protestacyjny. Już wiadomo, że tak jak poprzednio nie przystąpi do niego oświatowa Solidarność. Ryszard Proksa, szef tej organizacji, uważa jednak, że zamknięcie szkół mogłoby zmusić Przemysława Czarnka, ministra edukacji i nauki, do konstruktywnych działań i rozmów o zmianie systemu wynagrodzeń i uzależnienia go od wzrostu średniej krajowej.
Związkowcy czekają na spotkanie z premierem, ale ten na razie milczy. - Mamy swój plan na zmuszenie rządzących do 20 proc. podwyżki i to jeszcze w tym roku. Wszystkie rozwiązania, w tym strajk generalny, są brane pod uwagę. O dalszych działaniach i rozwoju naszej akcji protestacyjnej zdecydujemy 19 września 2022 r. - mówi Krzysztof Baszczyński.
Ewentualny strajk muszą jednak poprzedzić decyzje o wejściu w spór zbiorowy. Z nieoficjalnych informacji wynika, że na razie związkowcy się z tym wstrzymują, a nauczyciele w sprawie strajku są podzieleni niemal po połowie. Dodatkowo obietnica resortu edukacji, że ich pensje w przyszłym roku jednak wzrosną o 9 proc., nakazuje im czekać przynajmniej do ogłoszenia ostatecznego kształtu projektu ustawy budżetowej.
Na razie kwota bazowa dla nauczycieli jest określona na poziomie 3693,46 zł, a nie 4025,87 zł - jak zaproponował minister Przemysław Czarnek. Resort edukacji przekonuje jednak, że do końca września ta kwota zostanie skorygowana. ©℗
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama