W wielu zagranicznych publikacjach Polska stawiana jest za wzór. Są dwa powody: gospodarka i szkolnictwo. W drugim przypadku chodzi o skok cywilizacyjny – duży wzrost w krótkim czasie liczby osób, które zdobyły wyższe wykształcenie. Nasz system edukacyjny budzi ponoć zazdrość na świecie.

Jednak to, co dobrze wygląda na papierze, nie zawsze równie dobrze prezentuje się w rzeczywistości – i z bliska.
Ile jest dobrych prywatnych uczelni? Kilka? Bo chyba niewiele więcej. A ile jest takich, które są fabrykami pozbawionych większej wartości dyplomów dla tych, którzy nie chcą lub nie lubią się uczyć, ale są w stanie wyskrobać parę złotych za papierek z oczekiwanym tytułem? Jeśli liczyli, że będzie to przepustka do lepszego życia, płacą często nie tylko gotówką, ale i frustracją, gdy mimo indeksu i licencjatu bądź magisterium nie mają pracy lub wykonują zajęcie, do którego równie dobrze, a może i lepiej, przygotowywała ongiś trzyletnia szkoła zawodowa.
Statystycznie rzecz ujmując, sukces jest duży. Tyle że statystyka odwzorowuje ilość, a nie jakość. Czy naprawdę widać różnicę między ok. 7-proc. odsetkiem osób z wyższym wykształceniem pod koniec lat 80. i ok. 20-proc. teraz? Mamy więcej znakomitych inżynierów, lekarzy, humanistów, matematyków? Polska nauka stoi na wyraźnie wyższym poziomie? A przecież chodzi chyba o to, by przybywało osób wykształconych, a nie takich, które mają glejt potwierdzający ukończenie takiej czy innej szkoły.
Tymczasem ekspansja niby-uczelni doprowadziła do hiperinflacji wyższego wykształcenia: więcej oznacza gorzej. Ma też liczne efekty uboczne, a jednym z nich jest niższa jakość kształcenia na publicznych uczelniach, których wykładowcy dwoją się i troją, by pogodzić pracę np. na uniwersytecie z lukratywnym dorabianiem w innych miejscach.
Problem jest znany, ale – zapewne w obawie przed gorszymi statystykami – niewiele się zmienia. Być może więc rozwiąże go demografia. Jeśli szkolnictwo wyższe zamieni się w rynek klienta, na którym popyt będzie dużo niższy niż podaż, nastąpi naturalna selekcja uczelni. Każdy rozsądny człowiek woli się kształcić lepiej i taniej. A tak się składa, że w obu przypadkach, poza wyjątkami potwierdzającymi regułę (których byt ze względu na oferowaną jakość nie jest zagrożony), górą są publiczne placówki, choć i im wiele brakuje. Byle tylko walka o studentów nie zakończyła się obniżaniem wymagań. Nie ma się co martwić, że znikniemy z entuzjastycznych czołówek „New York Timesa” czy „Financial Timesa”. Bardziej dojmujący jest bowiem brak naszych poważnych publikacji w prestiżowych czasopismach naukowych. O Noblach, wyjąwszy literaturę, nawet nie wspomnę.