Gdybyśmy tylko pozwolili nauczycielom wykonywać pracę tak, jak zostali do niej przygotowani, mielibyśmy inną szkołę. Niestety dziś nie mają na to ani czasu, ani przestrzeni. Z Justyną Żukowską-Gołębiewską rozmawia Paulina Nowosielska.

Uczniowie lubią polską szkołę i nauczycieli bardziej niż 20 lat temu. Z wiekiem chłopcy lubią ją bardziej, a dziewczynki mniej. I jeszcze bardziej lubią ją uczniowie ze wsi niż z miasta. Takie wnioski płyną z badania zleconego przez rzecznika praw dziecka.
Zestawmy wyniki badania z tym, co obserwujemy przed rozpoczęciem roku szkolnego. Proszę spojrzeć choćby na liczbę memów w mediach społecznościowych dotyczących powrotu do szkoły. Nie chodzi tylko o dzieci i młodzież. Mam wielu znajomych wśród nauczycieli. Patrzę na to, co zamieszczają na swoich profilach, z rosnącym niepokojem i smutkiem, bo oni również sugerują, że nie chcą wracać. Dotąd te zdjęcia czy obrazki wywoływały heheszki. Myślę, że szczególnie teraz nie powinny.
Dlaczego?
Bo nigdy wcześniej na taką skalę szkoła nie wzbudzała ogólnospołecznych emocji. Nigdy też nie rozmawialiśmy o niej tyle. O tym, jak się uczyć, jak się odnajdywać. Dotąd ona po prostu była. Rodzice mieli odstawić dziecko na określoną godzinę, a potem odebrać. Przypilnować odrobienia prac domowych i nie zadawać zbędnych pytań o ich sens. Pomstowaliśmy na rosnące ceny podręczników, odfajkowywaliśmy obowiązkowe, nudne zebrania klasowe. Mimo to rodzice długo nie chcieli narażać się nauczycielowi czy dyrektorowi.
Teraz jest inaczej?
Tak, zdecydowanie. Wzrosła świadomość rodziców i uczniów. W moim odczuciu granicą był strajk nauczycieli w 2019 r., kiedy ta grupa zawodowa powiedziała głośno: mamy dość. Na nauczycieli zwalano odpowiedzialność nie tylko za edukację, ale za wszystkie złe rzeczy, które działy się w szkołach, gdy uczniowie się w nich gubili. A nie będzie odkryciem, że polska szkoła nie nadąża za zmianami cywilizacyjnymi, za tym, co się dzieje poza jej murami. Zwróćmy uwagę, że w zaleceniach Parlamentu Europejskiego i Rady UE jeszcze z 2006 r. dotyczących procesu uczenia się (2006/962/WE) kompetencje społeczne zostały wymienione wśród ośmiu kluczowych, warunkujących proces samorealizacji i rozwoju osobistego, zaraz obok umiejętności porozumiewania się w języku ojczystym czy zdolności matematycznych. Żeby tak było, dziecko w szkole ma wzrastać, a nie zapadać się w sobie.
Wspomniane badania RPD pokazują, że szkołę lubi blisko 78 proc. najmłodszych uczniów. Potem ta sympatia spada. I już tylko 53 proc. młodzieży wyraża zadowolenie ze środowiska szkolnego.
To wygląda tak, jakby rodzice naopowiadali przedszkolakom dużo przyjemnych rzeczy o szkole, nastawili je pozytywnie, a potem, w konfrontacji z rzeczywistością, ten zapał znika. Przypomnę, co zostało zapisane w preambule obowiązującej podstawy programowej: „Szkoła zapewnia bezpieczne warunki oraz przyjazną atmosferę do nauki, uwzględniając indywidualne możliwości i potrzeby edukacyjne ucznia. Najważniejszym celem kształcenia w szkole podstawowej jest dbałość o integralny rozwój biologiczny, poznawczy, emocjonalny, społeczny i moralny ucznia”. Mamy to pięknie ujęte, ale w okresie pandemicznym przy powrocie dzieci do szkół uwaga skupiona jest na kompetencjach twardych. Poziom wiedzy z matematyki, historii czy fizyki zmierzyć można ocenami. Tymczasem każdy z nas ma własny styl uczenia się, co jest uwarunkowane neurologicznie, np. typem preferowanego zmysłu, dominacją funkcji prawej lub lewej półkuli mózgu. Mimo to system edukacji stawia głównie na rozwijanie kompetencji przedmiotowych. I od pierwszej klasy szkoły podstawowej na dalszy plan schodzą te indywidualne cechy, którymi zawiaduje prawa półkula, np. odbieranie ruchu, muzyki, obrazu, emocji, zabawy. Prawa półkula odpowiada również za poczucie humoru, wyobraźnię i kreatywność. Osoby z dominacją tej części mózgu częściej łamią normy i wzory. Kierują się intuicją. Funkcjonują w perspektywie „tu i teraz”. Są nastawione na relacje. Człowiek potrzebuje rozwoju opartego na wielu zmysłach, nie tylko w pierwszych latach, lecz przez całe życie. Myślę, że dziś nadużywa się określeń typu „indywidualizacja nauczania”, „podmiotowość”, bo w praktyce wszyscy uczniowie są nauczani niemal tak samo: ten sam podręcznik, te same zadania, ten sam klucz oceniania, sposób prezentacji materiału edukacyjnego. Ci, którzy nie osiągają oczekiwanych rezultatów, są ewentualnie kierowani na zajęcia wyrównawcze. Albo do specjalistów, gdzie próbuje się ich usprawnić tak, by dołączyli do reszty.
fot. Materiały prasowe
Justyna Żukowska-Gołębiewska psycholog, terapeutka dzieci i rodzin, dyrektorka niepublicznego przedszkola terapeutycznego, nauczycielka akademicka
Co w tym złego?
Samo wsparcie psychologa czy poradni nie jest niczym złym. Złe jest to, że psycholog w szkole czy w poradni bywa przydzielany niejako za karę. Dziecko ma poczucie, że skoro nie spełnia oczekiwań dorosłych, to coś jest z nim nie tak. Takie podejście obniża w nim poczucie własnej wartości. Po przekroczeniu bramy szkoły dzieci wpadają do jednego sosu. My, dorośli, zapominamy, że każdy uczeń przychodzi tu z dwoma plecakami. W jednym ma piórnik, zeszyty, a w drugim – sytuację rodzinną podbitą miesiącami pandemii. Ma też swoje emocje, lęki. Owszem, jest coraz większa grupa rodziców i pedagogów, która w ostatniej dekadzie nauczyła się innego podejścia. Nie mówią: „Nie masz prawa krzyczeć”, „Natychmiast przestań się denerwować”, tylko: „Jesteś zły? Rozumiem. Jak ci pomóc? Czego potrzebujesz?”. I teraz wyobraźmy sobie, że taki mały człowiek wychowywany w duchu zrozumienia i akceptacji idzie do szkoły, która np. nie bada dziecięcej wrażliwości na komunikaty, bodźce, nie bada stylów i strategii uczenia się. Uczeń słyszy na wejściu: „To nie jest przedszkole!”. Tym samym dostaje przekaz, że premiowane jest bycie „grzecznym”. Ma „grzecznie” (cokolwiek to znaczy) siedzieć w ławce, „grzecznie” słuchać i odpowiadać, „grzecznie” bawić się na przerwie.
Wystawia pani nauczycielom złą opinię. Naprawdę uważa pani, że nie są oni w stanie wychwycić i zinterpretować emocji swoich uczniów?
Przeciwnie! Uważam, że wielu z nich ma duże kompetencje, aby wspierać i uczyć dzieci zgodnie z ich możliwościami. Gdybyśmy tylko pozwolili nauczycielom wykonywać pracę tak, jak zostali do niej przygotowani, z wykorzystaniem zdobytych umiejętności, mielibyśmy inną szkołę. Niestety dziś nie mają na to ani czasu, ani przestrzeni. Odgórne wytyczne ministerstwa i programy wychowawczo-profilaktyczne mówią wprawdzie, że dyrektorzy mają obowiązek monitorować stan psychiczny młodzieży po miesiącach nauki zdalnej, ale jednocześnie trzeba nadrabiać program. Nie mam pojęcia, jak to pogodzić. Nauczyciel w ponad 20-osobowej klasie nie ma możliwości zajęcia się indywidualnymi potrzebami uczniów. Jeśli jest spostrzegawczy, poprosi o wsparcie szkolnego psychologa – o ile placówka takiego zatrudnia. Niestety, w niemal połowie szkół nadal go nie ma, choć jeszcze w 2018 r. resort edukacji mówił, że pracuje nad rozwiązaniem, by każda szkoła miała obowiązek zatrudniania psychologa. Wie pani, dlaczego teraz nauczyciele odchodzą z zawodu? Również ci, którzy będąc na emeryturze, mogliby jeszcze w szkołach pozostać? W całej Polsce braki sięgają ok. 10 tys. osób.
Dlaczego?
Wbrew obiegowej opinii nie chodzi im tylko o pieniądze i podwyżki. Oni po prostu już nie godzą się na wypełnianie jedynie słusznej i ciasnej wizji nauczania.
Ale jak miałoby być inaczej? Uczyć każdego w innym rytmie? To nierealne.
Nie musimy indywidualizować programu dla każdego dziecka. Wystarczy zbadać strategie uczenia się. To się robi prostymi badaniami przesiewowymi, wówczas możemy uzyskać medianę dla danej grupy. Fajnie by było, gdyby nauczyciel zamiast przemawiać do klasy z pozycji autorytetu, częściej bywał z uczniami w niewiedzy, czyli szukał odpowiedzi zamiast komunikować. Ten styl działania pozwala otworzyć się dzieciom na poszukiwanie informacji, ale też dzielić się z nauczycielem wiedzą o nich samych. Jestem wykładowcą na uczelni, która kształci te kadry, i powtarzam, że treści trzeba przekazywać polisensorycznie, docierając do różnych zmysłów. Przedmiot warto sobie wyobrazić, dotknąć go, skonstruować scenkę rodzajową przedstawiającą zjawisko czy sytuację. Kluczowa jest kreatywność nauczyciela, która sprawi, że przekaz trafi do większości, niezależnie od indywidualnych zdolności uczenia się. Proszę sobie przypomnieć, jak kiedyś, gdy nie było komputerów i tablic multimedialnych, uczyliśmy się o przyrodzie. Gdy nauczyciel był pomysłowy, zabierał dzieci na wycieczki do parku, lasu, czasem wystarczało szkolne boisko. Pokazywał, jak zbudowane są liście, jakie ptaki występują w okolicy. Tanio i prosto. Takie wyprawy, poza walorem edukacyjnym, rozwijały też umiejętności społeczne dzieci.
Dziecko musi wejść w relacje z nauczycielami, z rówieśnikami. Pandemia bardzo w tym przeszkadza?
Tych miękkich kompetencji nauczy tylko człowiek, który sam ma je opanowane. Ale jeśli nauczyciel w pandemii sam doświadczył kryzysu psychicznego, trudno wymagać od niego zaangażowania. Trzeba uczciwie przyznać, że przez lata nie było dla szkół oferty szkoleniowej ze skutecznego rozpoznawania stanów emocjonalnych u dzieci i właściwego ich zaopiekowania. Skutki widzę w swoim gabinecie. Trafiają do mnie młodzi ludzie z obniżonym nastrojem, objawami depresji, stanami lękowymi. Z mylnie diagnozowanymi objawami somatycznymi. Bo zanim przyjdą do psychologa, rodzice chodzą z nimi po lekarzach, szukając przyczyn bólu brzucha czy głowy. Uczniowie nie tylko boją się, że ktoś im znów będzie zaglądał do zeszytów. Szczególnie ci, którzy w ostatnim roku nie zdążyli poznać swoich klas, obawiają się wchodzenia w niesprawdzone relacje na nowo. Siedzieli miesiącami przed komputerami, nierzadko bez nadzoru zapracowanych, nieobecnych rodziców. Widzę też objawy kryzysu u dzieci, które półtora roku temu całkiem dobrze funkcjonowały. I tu znów muszę powtórzyć – w szkołach brakuje systemu szybkiego reagowania. Dlatego nie oczekujmy od uczniów cudów, czyli że wejdą w szkolne środowisko i od razu zaczną w nim pracować. Są też sprawy, które dorośli bagatelizują. Niektórzy uczniowie np. przytyli, inni zaczęli dojrzewać. Ich ciała w naturalny sposób się zmieniają. I gdyby widzieli się na co dzień, ich wygląd nie byłby dla reszty zaskoczeniem. Nie stałby się pretekstem do drwin czy niewybrednych komentarzy.
Co zrobić, by środowisko szkolne było bardziej przyjazne?
Na początku odłożyć na bok szukanie winnego. Jedni wskazują system, inni ministerstwo, nauczycieli, rodziców… Myślę, że warto spuścić z tonu i spróbować czegoś niesztampowego. Klasa mojej córki jedną z pierwszych lekcji matematyki spędziła na kolorowaniu strony tytułowej w zeszycie. Przy okazji nauczyciel rzucił hasło: „Pogadajmy”. Warto pytać dzieci, co zrobić, by było im łatwiej, czego potrzebują, szukać wspólnie rozwiązań, pozwolić mówić, co czują, myślą, nawet jeśli się to nam nie podoba. Jedno jest pewne: dzieci chcą być wysłuchane, chcą szacunku, którego niestety ciągle brakuje w tradycyjnym modelu nauczania.
Brak szacunku to poważny zarzut.
Może nie zarzut, obserwacja. Często organizuję szkolenia dla nauczycieli i podczas dyskusji odkrywam problemy z przestrzeganiem podstawowych praw dziecka. Prawa do wyrażania swojego zdania, poczucia bezpieczeństwa. Dziś już co prawda nie ma linijki, którą uczeń dostanie po ręku za złe zachowanie. Nadal jednak przy całej klasie bywa wyśmiewany np. za długość włosów lub wyrzucany z hukiem z sali za to, że rozmawiał.
Przeszkadzał nauczycielowi i innym…
Owszem, ale to, że w klasie jest głośno i dzieci rozmawiają ze sobą, nie jest problemem uczniów, jest ich potrzebą. Należy zatem zastanowić się, co dzieci w ten sposób komunikują. Przypisywanie im złych intencji nie pomoże nauczycielowi zarządzić grupą. Zdarzają się przecież dzieci nadpobudliwe psychoruchowo, tzw. niegrzeczne, które nieustannie się kręcą. Koncentrowanie się na deficytach dziecka, dyscyplinowaniu, wstawianiu uwag, wzywaniu rodziców najczęściej przynosi zmianę tylko na chwilę lub nasila trudności. Być może za tym zachowaniem kryje się zaburzenie integracji sensorycznej, być może ten młody człowiek odreagowuje nagromadzone emocje, doświadcza przemocy lub jest jej świadkiem? Weźmy przemoc rówieśniczą, która nie zniknęła w czasie nauki zdalnej. Przeciwnie, czasami przybrała na sile. Słyszałam o tym nie tylko od pacjentów, interweniowałam również u wychowawczyni mojego dziecka po tym, gdy odkryłam, jak uczniowie odnoszą się do siebie na komunikatorach. Byłam przerażona. Nikt na nikogo nie napluł, nie popchnął, ale efekt jest często mocniejszy. Wystarczy spojrzeć na statystyki prób samobójczych wśród dzieci. Dane policyjne mówią o 70 miesięcznie.
Kto ponosi za to odpowiedzialność?
Diagnoza środowiska, w którym dziecko wzrasta, często pokazuje, że za takim zachowaniem kryje się dramatyczna historia. Dzieci stosujące przemoc rówieśniczą często same doświadczyły przemocy. Dlatego nie wolno skupiać się na zachowaniach końcowych, czyli tym, co na wierzchu.
Czy jest coś złego w dyscyplinie?
Wykluczyłam to słowo z własnego słownika i zastąpiłam innymi: „zarządzanie konsekwencją”. Nie jestem za tym, by w wychowaniu używać nagród i kar, lecz by wskazywać dzieciom możliwości, mówiąc o ich skutkach. Przyjemnych i nieprzyjemnych. Pozwolić dzieciom doświadczać konsekwencji tych wyborów adekwatnie do ich rozwoju. To buduje w młodym umyśle poczucie odpowiedzialności.
W Akademii Weltona ze „Stowarzyszenia umarłych poetów” znaczenie miały cztery hasła: Tradycja, Honor, Dyscyplina i Doskonałość. Aż do grona nauczycielskiego dołączył John Keating, który zaczął udowadniać uczniom, że mogą łamać regulaminy, jeśli stawką jest pisanie własnego scenariusza na życie…
Kiedyś sama miałam takiego nauczyciela. Wspominam go jako rewolucjonistę, który otworzył mi głowę na poszukiwanie siebie i kreatywność. Skutecznie potrafił skanalizować mój bunt i złość na cały świat. W ubiegłym roku szkolnym MEiN w Kierunkach Realizacji Polityki Oświatowej wskazało jako jeden z priorytetów „wychowanie do wartości, kształtowanie postaw i respektowanie norm społecznych”. Moim zdaniem w okresie pandemii warto postawić na tolerancję, wychowanie z poszanowaniem indywidualnych różnic. A przede wszystkim – na szacunek, także do nauczyciela. Postawić na kreatywność, na to, że dzieci mogą myśleć, mówić i wyglądać inaczej. Nie musi być jak w „Stowarzyszeniu…”. Syn mojej znajomej był przewodniczącym szkolnego samorządu uczniowskiego. Chciał dyskutować z dyrekcją nie tylko o tym, by dała zgodę na chodzenie w kolorowych ubraniach, ale też o statucie, który zawierał jego zdaniem nieprawidłowe zapisy. Proponował spotkania, miał sugestie. Nikt nie chciał go słuchać. Został uznany za wyjątkowo niepokorny przypadek. Myślę, że nadal jest grupa pedagogów, która nie jest gotowa na to, że uczeń chce dyskutować, wyrażać swoje zdanie ekspresyjnie. Ciągle mylnie odbierane jest to jako brak szacunku.
To dotyczy też wyglądu uczniów?
Ci, którzy wyrażają się wyglądem, są oceniani i osądzani. Że są jacyś. Nadawane są im etykiety, złe intencje, mówi się o nich, że prowokują. W tej sprawie wiele zależy od osobistych przekonań wychowawcy czy dyrektora. Ale warto spojrzeć na takiego młodego człowieka inaczej. Jeśli ma odwagę zapuścić włosy, zrobić dredy, zafarbować grzywkę, to być może ma w sobie pokłady kreatywności, które warto twórczo wykorzystać. Nie namawiam, by promować wszystkich, którzy podważają szkolny statut, bo to niesie za sobą ryzyko anarchii. Ale warto poznać, co się kryje pod tym płaszczem czarnych ciuchów, mocnego makijażu czy kolorowych włosów. To często inteligentny człowiek z ogromnym zapasem umiejętności, innowacyjnego myślenia, również i buntu, którego energię można spożytkować. Znam wiele historii, gdzie młode artystyczne dusze zmieniały wspólną szkolną przestrzeń, ozdabiały np. sale lekcyjne…
Jej wygląd jest ważny dla procesu edukacji?
Pójście do szkoły jest obowiązkiem, a np. położenie się w szpitalu – przykrą, ale zazwyczaj przejściową koniecznością. W tym drugim przypadku nauczyliśmy się doceniać oddziały przyjazne dzieciom. Kolorowe ściany, zabawki, czasem wizyty klaunów mają ułatwić pacjentom pobyt. W przypadku szkoły przez lata nie mieliśmy takich wymagań. Szkoła była, jest i będzie – rozumowaliśmy. Szkołę tworzą ludzie, nie mury – pocieszaliśmy się, widząc czasem nie największej urody korytarze. Owszem, ale te mury mają znaczenie. Niestety, realia są takie, że dziś szkoły są obciążeniem dla samorządów, które szukają oszczędności. W mniejszych miejscowościach dyrektorom brakuje na opał, nie ma boisk. Wydatek na malowanie ścian można więc postrzegać jako fanaberię, skoro co roku organizowane są składki wśród rodziców nawet na papier do ksero. Z drugiej strony spójrzmy na pokoje przesłuchań dla dzieci w sądach. Są tworzone tak, by minimalizować stres. Szkoła, niestety, to również miejsce, gdzie uczeń narażony jest na nieprzyjemne emocje. I tu pytanie do rodziców. Niech każdy z nas uczciwie odpowie: co zrobiłem, zrobiłam, by budynek, w którym dziecko spędza długie godziny, wyglądał lepiej? Trwają właśnie zebrania i jednym z pierwszych ich punktów jest wyłonienie trójki klasowej. W tym momencie zalega cisza…