Do szkół już dziś mogliby wrócić wszyscy młodsi uczniowie podstawówek – przekonują dyrektorzy.

Od dziś rusza nauczanie hybrydowe klas I–III. Zgodnie z rozporządzeniem resortu edukacji i nauki dyrektorzy są zobowiązani tak ustalić harmonogram zajęć, by lekcje w ławkach miało nie więcej niż 50 proc. uczniów oraz co najmniej 50 proc. – zdalnie. I choć w MEiN słyszymy, że to najbezpieczniejsze rozwiązanie, to właśnie ono wzbudza w szkołach emocje. Podobnie jak kolejny zapis w ministerialnym dokumencie: że dyrektorzy powinni brać pod uwagę równomierne i naprzemienne realizowanie zajęć przez każdego ucznia.
– Jesteśmy malutką placówką. W klasach I–III mam łącznie 31 osób. Wszystkie mogłyby wrócić do szkoły z zachowaniem reżimu sanitarnego. Niestety rozporządzenia nie przeskoczymy i musiałam wprowadzić niepotrzebne podziały – mówi Danuta Helińska, dyrektor szkoły podstawowej w Smardzewie (woj. lubuskie). – Cała nadzieja w tym, że po majówce nie będzie to już konieczne.
Paradoksalnie podobne głosy płyną z wielkich szkół, które zajmują np. trzykondygnacyjne budynki. – Nie byłoby problemu tak rozlokować wszystkich młodszych uczniów, by nie mieli z sobą kontaktu – mówi nam dyrektor krakowskiej podstawówki.
– Od ubiegłego roku razem z Ogólnopolskim Stowarzyszeniem Kadry Kierowniczej Oświaty (OSKKO) bezskuteczne apelujemy do MEiN, że to dyrektorzy szkół powinni mieć możliwość podejmowania decyzji co do modelu edukacji – podkreśla Magdalena Kaszulanis z ZNP. W kwestii hybrydowego nauczania powołuje się na Jerzego Wiśniewskiego z Inkubatora Umowy Społecznej. Na podstawie danych GUS wyliczył on, że dzieci z klas I–III stanowią jedynie 31 proc. uczniów podstawówek. W miastach średnia wielkość oddziałów I–III to 19 osób, na wsiach – 13. Jeśli więc do szkół nie pójdą klasy IV–VIII, to zorganizowanie edukacji stacjonarnej dla wszystkich młodszych dzieci nie stanowi problemu.
Izabela Leśniewska, dyrektorka podstawówki w Radomiu, przyznaje, że ułożenie hybrydowego planu zajęć było wyzwaniem. Nie ułatwiało go to, że dyrektor szkoły ma obowiązek zorganizowania opieki świetlicowej dla dzieci, których rodzice są do tego uprawnieni jako osoby zaangażowane w walkę z pandemią. – Dwa dni w szkole jest część klas, a potem zmiana. Dodatkowo jesteśmy z rodzicami na telefonach, by ustalać listę ewentualnych nieobecności. Ale nie patrzymy dalej niż tydzień. Życie pokazało, że dalsze planowanie w pandemii nie ma sensu. Bo za chwilę może być kolejna konferencja ministrów zdrowia czy edukacji, po której będziemy musieli przestawiać się na inne tory – dodaje.
Szkoły czekają na informację o powrocie do edukacji stacjonarnej. I tu kolejne emocje budzi pomysł resortu na dodatkowe zajęcia uzupełniające, które mają pomóc w nadrabianiu zaległości.
Jak słyszymy w ministerstwie, zwiększenie na ten cel rezerwy części oświatowej subwencji o 187 mln zł i możliwość sięgnięcia po te środki będą możliwe dopiero, gdy szkoły ruszą normalnym trybem. – Rozporządzenie jest już gotowe – zapewnia resort. Termin zależy od sytuacji epidemicznej. Na razie, niepewnie, mowa o końcu maja lub wrześniu. Pewne jest to, że zajęcia będą dobrowolne.
Samorządy dostaną dodatkowe pieniądze na wypłatę wynagrodzeń dla nauczycieli, którzy będą prowadzić zajęcia. – Szczegółowe zasady organizacji i finansowania zajęć dodatkowych mają zostać dopiero opracowane, wówczas możliwe będzie ich zaplanowanie. Nie wiemy, jakie środki otrzyma samorząd warszawski i trudno ocenić, czy będą wystarczające. MEiN dotychczas nie przedstawiło żadnego planu finansowania oświaty w Polsce w okresie „po pandemii” – odpowiada DGP stołeczny ratusz.
– Nie skorzystamy – mówi Monika Marciniak, dyrektor szkoły podstawowej w Białej. – Już teraz klasy VII mają 35 godzin tygodniowo. Jak dołożymy do tego prace domowe, zrobi się z tego tydzień pracy dorosłego człowieka.
– Nie tylko uczniowie są zmęczeni, nauczyciele również. Dlatego wątpię, by znalazło się w mojej placówce wielu chętnych na prowadzenie dodatkowych zajęć – wtóruje Dawid Łasiński, nauczyciel w Zespole Szkół im gen. Dezyderego Chłapowskiego w Bolechowie. Nie do końca rozumie formułę takich lekcji. Ci, którzy nie narobili zaległości, nie będą ich potrzebowali. Ci, którzy oszukiwali na zdalnym, mogą nie chcieć na nie trafić z obawy przed konfrontacją z nauczycielem. – Część środowiska mówi o konieczności przykręcenia śruby i rozliczenia uczniów z pracy w pandemicznym roku. To niebezpieczne podejście, bo do takiej szkoły nie będzie chciało się wracać. Lepiej przyjąć do wiadomości, że uczniowie adaptowali się do zdalnych lekcji, każdy na swój sposób.
Magdalena Kaszulanis przyznaje, że ten temat dzieli nauczycieli. – Gros chce teraz sprawdzać stan wiedzy uczniów i nadrabiać. Inni mówią o potrzebie nadrabiana, ale… relacji – mówi. I dodaje, że z całą pewnością nie może być mowy o skracaniu wakacji albo organizacji lekcji po godz. 16 czy 17. ZNP przygotowuje w tej sprawie rekomendacje.