Jedynie 9 proc. szkół podstawowych nie zamówiło w MEN rządowego podręcznika. Większość z nich to podstawówki społeczne i prywatne.
Wczoraj weszła w życie ustawa wprowadzająca nowy podręcznikowy ład. Od tego roku szkolnego najpierw pierwszaki, a w kolejnych latach także dzieci z klas drugich i trzecich będą mogły uczyć się z bezpłatnego, stworzonego na zamówienie MEN „Naszego elementarza”. Książka ta nie jest obowiązkowa i to szkoły miały zdecydować, czy będą z niej uczyć. Z najnowszych danych resortu edukacji wynika, że na rządowy podręcznik zdecydowało się 91 proc. podstawówek. I to pomimo ostrej walki wydawców z tym planem, oskarżeń autorki podręcznika o plagiat, zarzucania rządowi nacjonalizacji rynku i licznych krytycznych głosów ekspertów od pedagogiki.
Łącznie szkoły zamówiły ponad 555 tys. książek, co według wyliczeń resortu pokrywa 90 proc. zapotrzebowania. Ostatecznie chętnych może być więcej. Choć pierwotnie szkoły miały zamówienia do MEN składać do końca czerwca, to zgodnie z ustawą mają na to czas do połowy września.
– Oczywiste, że jeśli coś dawane jest bezpłatnie, ludzie wezmą. Gdyby ktoś pani chciał dać za darmo samochód, to też by pani wzięła. Nawet gdyby miał słabe wyniki w testach – mówi Paweł Dobrowolski, ekspert ds. edukacji z Warsaw Enterprise Institute. – Podobnie, co było do przewidzenia, zdecydowały szkoły. Ogromna ich część po prostu nie chciała wchodzić w zatargi z gminami i rodzicami, inne nawet nie wiedziały, że mogą się na rządową książkę nie zdecydować – dodaje.
Z ministerialnej statystyki wynika, że więcej szkół „na państwowym elementarzu” jest w województwach biedniejszych. Prym wiodą małe miejscowości, w których obserwowane jest zjawisko migracji zarobkowej. W województwie świętokrzyskim na elementarz Kluzik-Rostkowskiej zdecydowało się 95 proc. szkół, w podlaskim, lubelskim i opolskim – 94 proc. Najmniej na Mazowszu (87 proc.) i w Wielkopolsce (88 proc.).
Łącznie szkoły zamówiły już ponad 555 tys. książek
– W miastach takich jak Warszawa i Kraków, gdzie już blisko jedna trzecia uczniów uczęszcza do placówek niepublicznych, zapewne będzie jeszcze więcej szkół, które na rządowy podręcznik stworzony z myślą o średniakach się nie zdecydują – komentuje Iwo Wroński, dyrektor Zespołu Szkół Społecznych im. J. Słowackiego w Krakowie. – Choć zapewne jakaś część go weźmie na zasadzie: dają, to bierzemy. A dodatkowo zakupimy któryś z komercyjnych podręczników, by używać ich zamiennie – opowiada dyrektor.
Kilka dni temu opisywaliśmy, że są szkoły, w których nauczyciele pomimo zamówienia „Naszego elementarza” informują rodziców, że trzeba będzie jeszcze dokupić podręcznik komercyjny. – My uznaliśmy, że wolimy dobry, sprawdzony podręcznik z wolnego rynku. Rodzice naszych uczniów, chcąc zapewnić im porządną edukację, uznali, że nie będzie dla nich problemem zapłacenie za niego. Szczególnie że wydawca znacznie obniżył cenę z 260 na 160 zł za komplet – dodaje Wroński.
W większości to szkoły niepubliczne nie zdecydowały się na rządowy pomysł. Choć i wśród nich nie ma jednolitego stanowiska (co wynika z ankiety przeprowadzonej przez Społeczne Towarzystwo Oświatowe, które zrzesza około 120 placówek). 20 zdecydowało, że ministerialnego podręcznika nie chce, 9 – że chce (głównie pod wpływem nacisków rodziców, którzy nie zamierzają dopłacać do książek), reszta jeszcze się zastanawia.
– Widać, że zaczną się pogłębiać różnice w dostępie do lepszej, bardziej dopasowanej do potrzeb dziecka edukacji ze względu na status materialny rodziców – ocenia Dobrowolski.
Swój front w walce z elementarzem mają wydawcy. Kilka dni przed końcem roku szkolnego Polska Izba Książki rozesłała do wszystkich gmin i powiatów list, w którym przypominała samorządowcom, że zgodnie z nową ustawą każdy nauczyciel może sam wybrać podręcznik. Wydawcy zaczęli też znacznie obniżać ceny swoich książek. Lub wręcz, jak Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, rozdawać za darmo, licząc na to, że szkoły dokupią do nich ćwiczenia. Księgarnie są pełne ogłoszeń o wyprzedażach i promocjach na podręczniki. – Te obniżki teoretycznie powinny nas cieszyć, ale tak naprawdę oznaczają tylko tyle, że wydawnictwa chcą choć trochę odrobić straty. Wyprzedają zatem zapasy z magazynów – przekonuje dyrektor Wroński. – Za rok, dwa, gdy tych książek już nie będzie na rynku tak dużo, a pozostanie wąska grupa szkół zainteresowanych podręcznikami bardziej dopasowanymi do ich uczniów, ceny mocno wzrosną. Wydawcy będą chcieli odrobić straty. Dodatkowo skoro książki będą pisane w dużo mniejszych nakładach, ich produkcja będzie droższa – podsumowuje.