Rząd chce finansować uczelnie, których absolwenci znaleźli zatrudnienie. Eksperci popierają taki warunek. Rektorzy mają wątpliwości.
Resort nauki limituje liczbę przyjętych na studia / Dziennik Gazeta Prawna
Zobacz najpopularniejsze kierunki studiów od 2006 roku / ShutterStock
Uzyskanie przez publiczną szkołę wyższą zgody ministra na zwiększenie limitu miejsc na studiach będzie zależało m.in. od tego, jak jej absolwenci radzą sobie na rynku pracy.
Uczelnie mówią wprost: – To już na starcie dyskryminuje uczelnie z mniejszych miast, gdzie rynek pracy nie jest tak duży jak np. w Warszawie – uważa Rafał Kin z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej (PWSZ) w Krośnie.
Szkoły nie chcą też brać odpowiedzialności za to, czy absolwent znajdzie pracę po studiach.

Pompowanie rekrutacji

Mechanizm limitowania miejsc na bezpłatnych studiach obowiązuje od 1 października 2011 r. Do tego czasu w publicznych szkołach wyższych panowała samowola. Od uczelni zależało, ilu przyjmie studentów na studia stacjonarne, za które płaci jej budżet państwa. W efekcie mimo spadku ogólnej liczby studentów liczba miejsc na darmowych studiach wzrosła o 18 tys.
– Dopóki nie wprowadziliśmy limitu, uczelnie w nieograniczony sposób zwiększały przyjęcia osób na studia bezpłatne. Trudno w takiej sytuacji zapewnić jakość nauki. To prowadziło do masowego kształcenia na niektórych kierunkach – przyznaje prof. Barbara Kudrycka, była minister nauki i szkolnictwa wyższego.
Dlatego resort nauki ograniczył ten proceder. Wprowadził zasadę, zgodnie z którą uczelnia publiczna, która chce zwiększyć liczbę miejsc na studiach stacjonarnych powyżej 2 proc. ogółu studiujących, musi wystąpić o zgodę do ministra nauki albo nadzorującego uczelnie. Zasada ta została zapisana w nowelizacji z 18 marca 2011 r. ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz.U. nr 84, poz. 455 z późn. zm.).
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW) zamierza jeszcze bardziej zaostrzyć rygory. W planowanej nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym dodatkowo doprecyzowało, że to, ilu szkoła wyższa przyjmie studentów, będzie zależeć od liczby zrekrutowanych osób w roku ubiegłym, a nie od ogółu studiujących, jak jest obecnie.
Zaproponowało również nowe warunki, jakie musi spełnić uczelnia ubiegająca się o pozwolenie. Są one określone w projekcie rozporządzenia ministra nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie podejmowania decyzji o zwiększaniu ogólnej liczby przyjęć studentów na studia stacjonarne w uczelni publicznej powyżej 2 proc. liczby studentów przyjętych na studia stacjonarne w poprzednim roku akademickim.
Zgodnie z nim szkoła wyższa będzie zobowiązana w uzasadnieniu wniosku uwzględnić m.in. wyniki monitoringu karier zawodowych absolwentów. Uwzględnia on informacje o tym, jak szybko jej byli studenci znaleźli pracę, w jakim regionie i ile zarabiają. Dane te uzyska z raportu MNiSW, który będzie tworzony na podstawie informacji otrzymanych z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Oznacza to, że uczelnie, których absolwenci łatwiej znajdą pracę po studiach, otrzymają zgodę na większy limit miejsc, a te, które wykształcą bezrobotnych, nie będą mogły liczyć na takie pozwolenie.

Dyskryminowane regiony

Szkoły wyższe mają jednak zastrzeżenia do tej propozycji.
– Może się okazać, że uzyskanie pozwolenia nie będzie zależało od jakości kształcenia i atrakcyjności proponowanych kierunków, ale od regionu, w którym się znajduje uczelnia, oraz lokalnego rynku pracy – mówi Agnieszka Świerczek, kierownik działu nauczania Uniwersytetu Jana Kochanowskiego (UJK) w Kielcach.
Obawy te potwierdzają inne szkoły wyższe w mniejszych miejscowościach.
– Absolwenci uczelni z małych miast trafiają na trudniejszy rynek pracy. Wiadomo, że te szkoły, nawet jeśli zapewniają wysoki poziom studiów, mogą nie osiągać takich wyników w zatrudnianiu ich studentów, jak duże ośrodki akademickie, gdzie rynek jest bardziej chłonny – potwierdza Rafał Kin.
W roku akademickim 2013/2014 to właśnie szkoły wyższe z mniejszych miast często wnioskowały o zwiększenie limitu przyjęć na studia. O to ubiegały się m.in. PWSZ w Legnicy, PWSZ w Sanoku, PWSZ w Wałczu, PWSZ we Włocławku czy PWSZ w Kośnie.
– Występowaliśmy o zgodę w związku z planami uruchomienia kierunków m.in. drugiego stopnia. Chodziło np. o dziennikarstwo i komunikację społeczną czy turystykę i rekreację – wylicza Agnieszka Świerczek.
Uczelnia nie otrzymała pozwolenia.
– W przesłanym do nas uzasadnieniu resort nauki wskazał, że nie są to kierunki priorytetowe dla rozwoju kraju – wyjaśnia.
Ale odmowę dostały też m.in. Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy czy Uniwersytet Gdański.

Pracodawcy na tak

Zdaniem Anety Mirosz, rzecznika prasowego Uniwersytetu Technologiczno-Humanistycznego w Radomiu, jednak to mniejsze uczelnie z góry będą na przegranej pozycji.
– Przecież na to, czy absolwent znajdzie pracę, nie mamy wpływu. To w dużej mierze zależy od predyspozycji tego człowieka – przekonuje.
Jej zdaniem uzależnienie zwiększenia limitu od sytuacji zawodowej jej absolwentów to nie jest miarodajny warunek.
– Dlaczego więc uczelnia miałaby ponosić konsekwencje tego, jak wygląda sytuacja na rynku pracy? – pyta.
Dodaje, że szkoła nie decyduje o preferencjach maturzystów, którzy nadal wybierają masowe kierunki, np. ekonomiczne, pedagogiczne i administracyjne.
– Jeśli chcą się na nich kształcić, to dlaczego mielibyśmy im to uniemożliwić – twierdzi.
Ten problem zauważa również Monika Zaręba, ekspert Pracodawców RP.
– Sama jakość edukacji w szkołach wyższych nie zmieni sytuacji na rynku pracy. To, czy są miejsca pracy, zależy bowiem m.in. od przedsiębiorców, a nie od szkół. To nie zwalnia jednak uczelni z obowiązku poprawiania swojej oferty, tak aby absolwenci zdobywali wiedzę, która zwiększy ich szanse na podjęcie pracy po studiach czy zachęci ich do założenia własnej firmy – mówi.
Dodaje, że ogólny kierunek zmian wyznaczony przez resort nauki jest słuszny.
Etap legislacyjny
Projekt