Ministerstwo Edukacji Narodowej opublikowało wczoraj komunikat wyjaśniający nieporozumienia wokół ustawy przedszkolnej. Chodzi o możliwość organizowania przez firmy zewnętrzne na terenie przedszkoli zajęć dodatkowych. W komunikacie czytamy, że „wszystkie formy organizacji zajęć dodatkowych muszą być finansowane z budżetu przedszkola i nie mogą wiązać się z ponoszeniem dodatkowych opłat przez rodziców”. W praktyce skazuje to firmy świadczące takie usługi na śmierć.
Resort broni się tym, że od 1 września wyrówna za pomocą specjalnej subwencji straty poniesione przez samorządy z tytułu obniżenia opłat za przedszkole. Prawdopodobnie nie wystarczą one na prowadzenie takich zajęć po dotychczasowych stawkach. – Środki te ledwo pokrywają bieżące administrowanie przedszkolami – mówi nam anonimowo pracownik jednego z magistratów.
Przedsiębiorcy przeczuwali taki scenariusz już od początku sierpnia. Wtedy z samorządów zaczęły spływać do nich niepokojące sygnały.
– Część miast zabroniła wtedy dyrektorom placówek rozmów z nami – mówi Agnieszka Horyza, właścicielka firmy Kraina Baśni, która w zachodniej Polsce organizuje w przedszkolach zajęcia językowe i zatrudnia 110 lektorów.
Zaniepokojeni przedsiębiorcy zaczęli na początku miesiąca zasypywać pytaniami władze oświatowe. Joanna Krawczyk z prowadzącej zajęcia sportowe Akademii Reissa mówi, że jej firma w tej sprawie występowała o opinię poznańskiego wydziału edukacji i kuratorium oświaty.
– Otrzymaliśmy dwie różne odpowiedzi: z kuratorium, że zajęcia będą mogły być prowadzone, a z urzędu miasta, że nie – relacjonuje.
Dzisiejszy komunikat nie polepsza sytuacji firmy, tym bardziej że liczyła na trzykrotny wzrost liczby obsługiwanych placówek. W tym celu poniosła znaczące nakłady na szkolenia dodatkowych pracowników, reklamę, zakup sprzętu sportowego (jedno przedszkole to wydatek rzędu tysiąca złotych). Teraz ekspansja stoi pod znakiem zapytania. Z 20 w tej chwili pracujących trenerów do obsługi prywatnych przedszkoli wystarczy dwóch – trzech.
Równie krucho rysuje się przyszłość Krainy Baśni obecnej w 250 przedszkolach. Po odpadnięciu publicznych placówek liczba klientów skurczy się do zaledwie 11 przedszkoli prywatnych. Podobny los czeka też bielskiego Big Bena, któremu w ciągu trzech lat udało się wejść do połowy przedszkoli w Bielsku-Białej. Problem dotknie mniejsze firmy, takie jak Centrum Językowe AS z Krakowa albo Baby English z woj. zachodniopomorskiego. Właścicielka tej ostatniej, Agnieszka Cierach, cieszyła się, że w tym roku nawiąże współpracę z sześcioma nowymi placówkami ze Szczecina i Gryfina. Teraz prawdopodobnie będzie to niemożliwe.
– Mam firmę dwa lata i już mam ją zamykać? – pyta retorycznie.
Rynek zajęć dodatkowych w ostatnich latach znacząco się rozwinął, chociaż nie istnieją konkretne dane ilościowe. Prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty Marek Pleśniar mówi, że firmy te mają nieraz specjalistyczną ofertę bardzo autorskich pozycji.
Na ostatni tydzień sierpnia planowane są spotkania lokalnych władz oświatowych z dyrektorami przedszkoli. Nawet jeśli samorządowi prawnicy doszukają się luk umożliwiających prowadzenie zajęć, to przedsiębiorcy i tak poniosą straty. Chociażby z tego powodu, że w tej chwili nikt nie chce z nimi rozmawiać. Decyzje odnośnie do zajęć dodatkowych podejmowali bowiem rodzice i druga połowa sierpnia była okresem najbardziej intensywnych działań ze strony szkół.
Komunikat MEN zdaje się zostawiać otwartą furtkę dla zewnętrznych firm w postaci zawierania umów z radami rodziców. Oznacza to, że firmy, zamiast zawierać umowy z przedszkolami, zawierałyby je z rodzicami. Do takiego rozwiązania zachęcają od kilku lat dyrektorów podległych im placówek władze oświatowe Krakowa. Jak jednak jeszcze przed komunikatem resortu zaznaczała rzecznika miasta Katarzyna Fiedorowicz-Razmus, nie jest to oficjalne rozwiązanie problemu przez samorząd. Trwają w tej sprawie analizy prawne.
Komentarze (35)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeRytmika, tańce - tak. Angielski - strata czasu i pieniędzy.
Dodam tylko, ze w naszym przedszkolu mamy tylko dzieci 3 i 4 letnie.
W większości przypadków bardziej potrzebny byłby dziecku logopeda, a nie j.angielski ;) Ale jak to wytłumaczyć rodzicom, którzy nie chcą takiej myśli do siebie dopuścić...
Wszystko to z naszych podatków
Moja droga, nie zarzucaj mnie literaturą, ja te wszystkie teoryjki poznałem, metodykę nauczania i psychologię rozwojową znam dość gruntownie, ba! paradoksalnie - moja działalność naukowa była z tym ściśle powiązana. No, właśnie - ale teoria teorią, a brutalnej rzeczywistości nie zmienisz. Nie mam specjalnie ani czasu, ani ochoty na obszerną polemikę. Trochę szkoda, bo moja wypowiedź na tle Twojej wyjdzie na pobieżną i trollingową, ale nie dbam o to. ;-)
Zdania nie zmieniam. Moje dziecko udało mi się "zarazić" wieloma ciekawymi procesami edukacyjnymi już w wieku 2 lat, ale zdaję sobie sprawę, że do zupełnie indywidualne umiejętności. Moja siostra (duża różnica wieku) w tym samym wieku wykazywała zupełnie inne podejście i predyspozycje. Jak pisałem wcześniej, nie jest tak że W OGÓLE nie ma sensu uczyć maluchy. Pisałem jedynie, że w zdecydowanej większości jest to syzyfowa praca. I nie mam na myśli prób nauczenia dziecka czegoś ponad jego wiek. Nawet "bawiąc - uczyć" nie nadaje się dla większości dzieci - pozostaje bowiem jedynie "bawić".
Rozumiem Twoje nastawienie i podejście do tematu, bo gdyby moja robota, chleb powszedni, byłby zagrożony, też robiłbym wszystko, aby ją ratować. Nie mam więc pretensji, że piszesz to co piszesz.
Sama zresztą piszesz, że "zajęcia muszą być dobrze przygotowane i prowadzone przez anglistę z dobrą wymową" oraz " nauczyciel musi mieć podejście do dzieci". O ile z tym drugim nie jest tak źle, to z przykrością muszę stwierdzić, że studenci kolegiów językowych, a nawet filolodzy angielski po uniwerku, mają podstawowe problemy ze swoim angielskim - i to w różnych jego aspektach. I tylko wstyd potem wysłuchiwać, że taka osoba mianuje się "anglistą". Ale to znak naszych czasów, niż demograficzny i giertychowska matura...
Pozdrawiam i życzę powodzenia!
Chciałabym bardzo w skrócie naświetlić kwestię zajęć z angielskiego w przedszkolu. I być może też spróbować rozwiać wątpliwości tych, którzy nie wierzą w tak wczesną edukację...
Otóż dokładnie jak już jest wiadomo na świecie (i dzięki sfrustrowany pracowniku oświaty) najlepszy okres na rozpoczynanie nauki jest do 5 roku życia. To wtedy mózg jest bardzo plastyczny i pamięta, jak uczył się pierwszego języka, ucho i organa głosowe nie są przyzwyczajone do języka ojczystego. Dziecko więc naśladuje i zapamiętuje dźwięki. Chłonie całość treści przekazywanych w obcym języku i tworzy się jego "mapa językowa" na przyszłość. Aktywowane po raz drugi są te połączenia w mózgu, które pozwalały mu nauczyć się języka pierwszego. Ale też potrzebuje na to bardzo dużo czasu, tak jak potrzebowało do nauki języka polskiego (dwa lata zanim mówi pierwsze słowa w ojczystym języku). Wiadomo, zajęcia muszą być dobrze przygotowane i prowadzone przez anglistę z dobrą wymową. Jednocześnie ten nauczyciel musi mieć podejście do dzieci, bo fakt polubienia lub nie języka będą niosły ze sobą na przyszłość.
Tutaj też aluzja do MEN i kwestii prowadzenia zajęć przez przeszkolonych nauczycieli przedszkolnych - nie jest proste nauczyć się na tyle języka, by uczyć go dalej. Do tego potrzeba lat własnego kształcenia.
Warto uczyć małe dzieci, bo to otwiera często "furtkę" w ich głowach na przyszłość. Czasem trzeba jednak być cierpliwym i poczekać na skutek. Czasem trzeba wziąć pod uwagę naturale predyspozycje dzieci.
Na pewno trzeba mieć oko na jakość nauki we własnym przedszkolu, ale jednak uwierzyć w zajęcia dodatkowe prowadzone przez specjalistów.
Bardzo niepokoją mnie poglądy osób, które wprawdzie powinny być świadome swojego zawodu i przede wszystkim świadome aspektów rozwoju językowego dzieci a wygłaszają takie "herezje".
Skąd masz wiedzę na temat gotowości ok. 5 - 10 procent dzieci do przyswajania angielskiego w przedszkolu. Poczytaj proszę o rozwoju mózgu, poczytaj o wrażliwości ucha i plastyczności aparatu słuchowego. Zapoznaj się z tzw. Teorią Wieku Krytycznego i potem z badaniami światowymi na temat właśnie dwujęzyczności, np. prof. Ellen Białystok, Prof. Genesee, Prof. Jurgena Meisla - jeżeli świat nie wystarczy to poczytaj chociaż Prof. Jana Iluka - akurat jego można przeczytać po polsku anglisto!!
Potem mów o piosenkach i stracie czasu, ale najpierw się dowiedz czym są procesy indukcyjne a czym pamięć mechaniczna.
Przepraszam innych za naukowy słowotok. Po prostu chcę przemówić do Anglisty.
Popieram tę wypowiedź. To cała prawda.Wnuczka też w p-lu uczyła się angielskiego cały rok...efekt ?...liczy do 10 -ciu.Nic dodać nic ująć.
Twórców rozporządzeń psujących to co dobre stać na wysoko opłacane prywatne zajęcia no bo przy ich zarobkach, premiach, wielotysięcznych nagrodach – to żaden problem finansowy.
A co z normalnym, szarym obywatelem tego kraju i jego dziećmi?
No i oczywiście to, że znów przybędzie nam wielu bezrobotnych w większości młodych, operatywnych ludzi – to przecież żaden problem. Mogą przecież wyjechać z tego kraju. Tylko czy taki jest cel naszych rządowych reformatorów?
Ps. do 10 KITTY – Pani komentarz świadczy o Pani poziomie – proszę nie obrażać naszych dzieci!!! Ciekawe czy Rodzice Pani uczniów znają Pani poglądy na temat dzieci i podejście do uczniów. A jeżeli Pani pracodawca taka postawę akceptuje to chyba coś nie jest tak jak powinno być
17: adam - To nie jest takie proste, jak się wydaje. Wiadomo, ze na tym etapie dzieci uczą się podstawowego słownictwa i zwrotów, czyli wydawałoby się, że nie trzeba tu być bardzo zaawansowanym językowo, żeby takie zajęcia prowadzić. Nic bardziej błędnego. To, czego dzieci w tym wieku przede wszystkim się uczą to tzw. umiejętności receptywne a nie produktywne. Tak więc będą wchłaniać jak gąbeczki rytm, intonację, wymowę charakterystycznych dźwięków. jeśli zajęcia nie będą prowadzone przez dobrego anglistę, to dzieciom utrwalą się błędne wzorce wymowy, które potem bardzo trudno jest wykorzenić. Jeśli ktoś ma doświadczenie w pracy z różnymi grupami wiekowymi, wie o czym mówię. Poza tym, im później dziecko styka się z językiem obcym, tym trudniej wykształcić umiejętności, o których wcześniej mówiłam. Niestety, po raz nie wiadomo juz który (tracimy rachubę) MEN wykazuje się brakiem odpowiedzialności oraz profesjonalizmu. Dopóki politycy będą kształtować dziedziny, na których się dobrze albo kompletnie znają, dopóty będziemy mieli tam bryndzę pomimo płacenia wysokich podatków.
Dlaczego wszyscy tolerują INDOKTRYNACJĘ WYZNANIOWĄ - tu są MILIARDY zł WYRZUCANE w BŁOTO, tylko dlatego, bo dziadkowie biskupi lubią bajki, a P/OSŁY KLĘCZĄ!!.