Znajomy dziennikarz przeprowadził kiedyś prowokację – obdzwonił kilka szkół z pytaniem, czy mają wolne miejsca, bo chciałby przenieść tam swoje dziecko.
Do szkół chodzą właśnie roczniki niżu demograficznego, więc wolne miejsca oczywiście były. Wtedy mój znajomy dodawał, że dziecko ma ADHD. Wolnych miejsc już nie było. To znaczy niby były, ale z jakichś powodów dziecka nie można było na nie przyjąć. Nic dziwnego, nikt nie chce mieć trudnego ucznia. Tylko że ten uczeń ma prawo do nauki, a dyrektor szkoły nie ma prawa mu go uznaniowo przyznawać albo odbierać.
Inna znajoma po roku opieki nad trudnym 17-latkiem rozwiązała rodzinę zastępczą, którą z nim założyła, bo nie poradziła sobie z problemami wychowawczymi. Powiatowe centrum pomocy rodzinie obdzwoniło domy dziecka z pytaniem, czy przyjmą chłopaka, i nikt nie przyjął. Po co im trudny nastolatek? PCPR wie, że dyrektor ma prawo wybrać podopiecznych według uznania, ale nie wie, gdzie mają mieszkać ci, którzy nie zostaną przyjęci.
Te historie pokazują, że tam, gdzie opiekę sprawuje państwo, nie ma miejsca na uznaniowość. Wybierać i przebierać można sobie za własne pieniądze, a za pieniądze podatników trzeba działać według jasnych kryteriów. Obywatele mają do nich prawo, bo publiczne przedszkola czy domy dziecka są tak samo ich, jak urzędników. Inaczej będzie jak w przedszkolach, gdzie gminy uznaniowo wybierają, kogo przyjmą. Dlaczego dziecko nauczyciela ma mieć większe prawo do przedszkola niż dziecko ekspedientki? Dopóki państwo jasnych kryteriów nie stworzy, urzędnicy mogą robić, co chcą.