Niemieckie firmy nie tylko tworzą w naszym kraju miejsca pracy, lecz także wspierają doskonalenie zawodowe uczniów, którzy znajdą pracę w polskich fabrykach zagranicznych koncernów.
Niemieckie firmy nie tylko tworzą w naszym kraju miejsca pracy, lecz także wspierają doskonalenie zawodowe uczniów, którzy znajdą pracę w polskich fabrykach zagranicznych koncernów.
Kształcenie zawodowe i techniczne nie ma w Polsce zbyt dobrej renomy i jest z tego powodu mocno niedoinwestowane. Niesłusznie – mówią działające w Polsce firmy z zagranicznym kapitałem. I coraz częściej wyręczają polskie państwo w edukowaniu nowych fachowych kadr.
Celują w tym zwłaszcza firmy zza Odry. Niemiecki kapitał, który inwestuje u nas nieprzerwanie od początku lat 90., już kilka lat temu doszedł do istotnego wniosku. Po co czekać na słabo przygotowanych do zderzenia z nowoczesnymi fabrycznymi realiami absolwentów polskich zawodówek i techników? I tak trzeba ich przecież potem wdrażać i szkolić, co kosztuje cenny czas i pieniądze. Bardziej opłaca się zainwestować w sam proces kształcenia. Tak by dostać kompetentnego i wydajnego „szytego na miarę” pracownika.
Zaczęli samochodziarze. Pierwszy był Volkswagen Poznań. Spółka córka największego w Europie koncernu motoryzacyjnego jest w Polsce od 1993 r. Najpierw montowano tu skody, potem seaty, wreszcie modele VW Caddy i VW Transporter. Firma ma dziś trzy zakłady produkcyjne. W Poznaniu-Antoninku są dział budowy karoserii, montażu oraz lakiernia, a w dzielnicy Wilda znajduje się odlewnia. Z kolei w podpoznańskim Swarzędzu odbywają się produkcja podzespołów spawalniczych, montaż kokpitów oraz jest zakład zabudów specjalnych. Swarzędz to również centrum logistyczne oraz park dostawców. Szefostwo szybko zorientowało się, że szybko rosnące przedsięwzięcie potrzebuje dobrze wykształconej siły roboczej. – W 2005 r. uruchomiliśmy nasze klasy patronackie w Zespole Szkół nr 1 w Swarzędzu – mówi nam Piotr Danielewicz z VW. VW pomaga kształcić przyszłych mechaników, elektromechaników i mechatroników. Ten ostatni termin wymaga krótkiego wyjaśnienia. Zawód mechatronika wymyślono w latach 60. w Japonii. Polega on na wprowadzaniu nowych rozwiązań elektronicznych (komputeryzacja) do mechanizmów w celu uzyskiwania lepszych efektów. Dziś bez mechatronika nie może się obejść żaden nowoczesny zakład produkcyjny.
W dwa lata po VW podobną ścieżką ruszył MAN. Monachijski gigant to jeden z największych światowych producentów maszyn i ciężarówek. Jego udział w europejskim rynku pojazdów powyżej 6 ton to prawie 20 proc. W Polsce MAN od 1993 r. zainwestował ok. 150 mln dol. Ma tu dwie fabryki autobusów (Sady pod Poznaniem i Starachowice) oraz montownię pojazdów ciężarowych w Niepołomicach. Dlatego już w 2007 r. zaczął współpracować z Zespołem Szkół Samochodowych i Licealnych nr 2 w Warszawie. Tam powstała pierwsza klasa patronacka licząca 27 uczniów. MAN doposażył warsztaty, wysłał nauczycieli na szkolenie, zabrał uczniów na wycieczkę, żeby mogli zobaczyć, jak wyglądają fabryki w Niemczech. W pierwszym roku skupili się na kształceniu pracowników, którzy stykają się później z klientami w centrach serwisowych i przeglądowych. Program wkrótce się rozrósł. MAN ma dziś trzy klasy w Warszawie oraz po dwie we Wrocławiu i Gdyni. Jak dotąd w takiej wspomagej edukacji uczestniczy ok. 200 uczniów. – Nie myślimy o programie w kategoriach zysków. Wysiłek finansowy włożony w przekazanie wiedzy o pracy technika samochodowego zwraca nam się z nawiązką. Zyskujemy dobrze wykształconych i przygotowanych oraz zmotywowanych pracowników – mówi nam Marta Stefańska z MAN Trucks & Bus Polska.
Edukacyjne pomysły MAN i VW są coraz częściej kopiowane przez mniejszych graczy z innych dziedzin. Na przykład firma Imtech, która od tego roku szkolnego wzięła pod swoje skrzydła klasę w Technikum Architektoniczno-Budowlanym im. Stanisława Noakowskiego w Warszawie. Szkoła kształci techników urządzeń sanitarnych. Z pozoru to zawód mało pociągający, kształcący ludzi na potrzeby takich sektorów, jak kanalizacja, wodociągi, wentylacja. Dla hamburskiego Imtechu to wymarzeni pracownicy. Firma, której tradycje sięgają połowy XIX w., jest w Polsce od 1996 r. (początkowo jeszcze pod nazwą ROM), zatrudnia 500 osób i buduje różnorakie instalacje mechaniczne (od sanitarnych po przeciwpożarowe). Czyli potrzeba jej dokładnie absolwentów rzeczonego warszawskiego technikum.
Albo firma Haering Polska, klasyczny przedstawiciel niemieckiego Mittelstandu. Haering to średniej wielkości firma rodzinna, o której przeciętny konsument nigdy w życiu nie słyszał. Produkuje bowiem głównie na potrzeby biznesu. Mniej więcej 80 proc. samochodów na świecie ma jakieś podzespoły pochodzące z fabryk Haeringa: elementy poduszek powietrznych, hamulców czy wtrysku paliwa. Największa z trzech fabryk Haeringa stoi w Piotrkowie Trybunalskim i zatrudnia dziś 1400 osób. Aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie na operatorów maszyn numerycznie sterowanych, firma finansuje trzy oddziały klasowe dwuletniej szkoły policealnej. W sumie ok. 100 osób.
Innym przykładem jest Aesculap Chifa z Nowego Tomyśla. Spółdzielnia Chifa kupiona przez niemiecką firmę Aesculap trafiła w końcu w ręce dużego gracza na rynku sprzętu medycznego B Braun notującego obroty rzędu 4,5 mld euro rocznie. B Braun pod szyldem Aesculap Chifa wytwarza więc w Polsce narzędzia chirurgiczne. To produkcja precyzyjna i sterylna. Dlatego przedsiębiorstwo weszło we współpracę ze szkołą kształcącą ślusarzy w Nowym Tomyślu. W czasie praktyk uczą się zawodu w Polsce właściwie nieistniejącego: ślusarza narzędzi chirurgicznych.
Co łączy te wszystkie przypadki? – To wzorowany na niemieckim systemie kształcenia zawodowego nacisk na praktykę. W Niemczech wynosi on mniej więcej od 2/3 do 1/3. W klasycznej polskiej zawodówce czy technikum jest z tym dużo gorzej – mówi nam Maria Montowska, dyrektor w Polsko-Niemieckiej Izbie Przemysłowo-Handlowej odpowiedzialna za mariaże niemieckich firm i polskich szkół zawodowo-technicznych. Jej zdaniem drugim mocnym atutem klas znajdujących się pod patronatem niemieckich firm jest jakość praktyk. – Nie mam nic przeciwko warsztatom samochodowym czy małym firmom, do których trafiają zazwyczaj polscy uczniowie. Ale powiedzmy sobie szczerze: z reguły nie są to miejsca, gdzie są dostępne najnowocześniejsza technologia i innowacje na najwyższym światowym poziomie. Inaczej niż w MAN czy VW – dodaje Montowska.
To nie koniec plusów związanych z uczestniczeniem w tego typu programach. Uczeń klasy patronackiej na koniec nauki dostaje wszystkie polskie świadectwa, może też zdawać maturę albo polski egzamin zawodowy. Tak jak w każdej innej rodzimej zawodówce albo technikum. Dodatkowo przysługuje mu jednak jeszcze prawo złożenia egzaminu zawodowego w zakładach pracy, w których odbywają praktyki. – To świadectwo nie jest uznawane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale i tak ma dużą renomę. Zwłaszcza w firmach z międzynarodowymi korzeniami, a już w niemieckich w szczególności – mówi Maria Montowska.
Ale najważniejsza jest wizja zatrudnienia w firmie po skończeniu szkoły. Każdy ma tutaj nieco inne standardy. MAN od razu zapowiedział, że daje pracę wyłącznie tym, którzy najlepiej wypadną na egzaminach. Ale już Haering i Volkswagen biorą na pniu wszystkich absolwentów. Podpisują z uczniami umowy już w czasie trwania nauki. W przypadku VW wyniki egzaminów decydują tylko o tym, na jakie stanowisko trafi na początek absolwent. Koncern na poważnie zastanawia się nawet, czy nie ograniczyć rekrutacji wyłącznie do ludzi, którzy przeszli przez klasy patronackie.
Jak dotąd wydaje się, że system działa sensownie i korzystają na nim obie strony. Obawa, że VW, MAN czy Haering najpierw dorzucą się do wykształcenia młodych Polaków, a potem zabiorą ich do Niemiec, wydaje się bezpodstawna. – Nie mamy informacji o żadnych takich przypadkach – twierdzi Polsko-Niemiecka Izba Przemysłowo-Handlowa. Na razie wszyscy absolwenci systemu zostają w kraju i pracują dla zarejestrowanych nad Wisłą firm z zagranicznym kapitałem.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama