Piotr Stec: Epidemia to sygnał do głębokiej, strukturalnej zmiany szkolnictwa wyższego. To od nas będzie zależało, czy sytuacja związana z koronawirusem zmobilizuje nas do stworzenia czegoś nowego
Jak zagraniczne uczelnie radzą sobie z sytuacją spowodowaną koronawirusem?
Jedne lepiej, inne gorzej. Tak jak u nas.
Jaki model kształcenia wybierają?
Nie ma jednego dominującego modelu. Część uczelni w przyszłym semestrze na pewno będzie kształciła wyłącznie w systemie zdalnym. Zapowiedział to m.in. Uniwersytet w Cambridge. Inne przechodzą na model hybrydowy, ale niekoniecznie rozumiany w taki sposób jak u nas. Na polskich uczelniach oznacza on z reguły, że zajęcia praktyczne wymagające dostępu do aparatury będą prowadzone stacjonarnie, a wykłady online. Na niektórych zagranicznych uczelniach zdecydowano z kolei, że część studentów bierze udział w zajęciach na miejscu, a reszta uczestniczy w nich zdalnie. To bardzo ciekawy pomysł, chociaż może rodzić pewne problemy. Wykładowca musi jednocześnie rozmawiać ze studentem na sali i tym siedzącym przed komputerem. Trzeba też zapewnić wszystkim udział w dyskusji, a do tego konieczny jest odpowiedni sprzęt. Część uczelni zastanawia się też nad kształceniem zdalnym i umożliwieniem studentom zdawania egzaminów w certyfikowanych centrach egzaminacyjnych. Ze względu na ograniczenia dotyczące podróżowania wydaje się to dobre rozwiązanie przede wszystkim dla tych uczelni, które kształcą studentów mieszkających na stałe za granicą.
Nasz system kształcenia wyższego (publiczny) jest generalnie bezpłatny. W wielu miejscach na świecie za studia trzeba jednak płacić, i to niemało. Jak w takich uczelniach wygląda sytuacja związana z ograniczeniami sanitarnymi?
W Australii i USA, gdzie studia są płatne i jednocześnie udział studentów zagranicznych w ogólnej liczbie studiujących jest bardzo duży (blisko jedna trzecia), uczelnie mogą mieć poważny problem. Jeżeli z powodu ograniczeń w podróżowaniu okaże się, że ci studenci nie podejmą nauki i w konsekwencji nie zapłacą czesnego, straty mogą być duże.
Problemy mają też małe amerykańskie college’e, które żyją tylko z czesnego. Uczelnie elitarne pewnie sobie poradzą. Duże marki cały czas są magnesem, a do tego w studiowaniu w takich miejscach jak Harvard czy Oksford chodzi również o zdobywanie kontaktów. Czesne jest tam jednak wysokie i pewnie student zastanowi się kilka razy, czy chce płacić tyle za zdalną naukę, skoro i tak będzie siedział przez cały czas u siebie w miejscowości Boring w stanie Oregon.
Na razie trudno oceniać straty. Są dostępne opracowania dla Wielkiej Brytanii, z których wynika, że mogą one oscylować w granicach od kilku do nawet 50 proc. przychodów. Już teraz na wielu uczelniach zagranicznych część studentów przystąpiła do rekrutacji, ale z myślą, że chciałaby zacząć studia nie w 2020 r., tylko w 2021 r. A gdy nie ma studentów, to nie ma też etatów. O zwolnieniach coraz głośniej mówi się już na rynku australijskim. Podobnie sprawa wygląda w Wielkiej Brytanii.
Do tego na całą sytuację z epidemią nakłada się kryzys związany ze spadającą liczbą studentów z powodu niżu demograficznego w Europie i USA. W konsekwencji uczelnie niemieckie, które do tej pory nie były zbyt zainteresowane rekrutacją cudzoziemców poza obszarem Europy Środkowej i Wschodniej, teraz zaczynają kierować ofertę do studentów zagranicznych z innych rejonów świata. To będzie też istotne z naszej perspektywy. Bo bezpłatne lub nisko płatne studia w Niemczech lub we Francji mogą stać się ciekawą alternatywą dla polskich uniwersytetów.
Czy polskie uczelnie też czekają problemy finansowe?
Znajdujemy się w specyficznej sytuacji. Oprócz wirusa musimy bowiem dostosowywać swoją działalność do przepisów zmienionych reformą szkolnictwa wyższego. Chodzi szczególnie o zmiany w algorytmie finansowania szkół wyższych, które premiują duże ośrodki akademickie kosztem tych mniejszych na dorobku. Co jest niesprawiedliwe, bo nie możemy oczekiwać takich samych wyników od młodego start-upa i od Microsoftu.
U nas też, chociaż na mniejszą skalę, występuje problem z obcokrajowcami. Nie wiemy również, czy polscy studenci będą w stanie zapłacić za studia niestacjonarne, a to spora grupa. Zagadką jest to, czy przetrwają uczelnie niepubliczne. Ich byt zależy w znacznej mierze od tego, czy będą miały studentów płacących czesne.
Jakie negatywne konsekwencje, oprócz finansowych, może przynieść uczelniom epidemia koronawirusa?
Takich skutków jest wiele. Nie wiemy, jak od strony psychologicznej ludzie zniosą przedłużające się pozbawienie kontaktów z innymi. Nie mamy żadnego zinstytucjonalizowanego programu wsparcia psychologicznego pracowników szkolnictwa wyższego. Chociaż część uczelni stara się wspierać od tej strony swoją kadrę…
Kolejna sprawa to ograniczenia w pracy badawczej. Niektórych kwestii nie załatwi się przez internet. Jeżeli ktoś prowadzi badania polegające na wywiadach z ludźmi albo potrzebuje dostępu do archiwów, to jego kariera naukowa została obecnie wyhamowana. Pojawia się też problem pracowników, którzy mają obowiązki domowe – muszą zająć się dziećmi lub starszymi rodzicami. Są to głównie kobiety, które mają przez to mniej czasu na badania i publikacje. Przełoży się to na spowolnienie ich karier, jeżeli w ogóle zdecydują się one pozostać w nauce.
Pamiętajmy, że każda uczelnia ma próg, od którego opłaca się jej funkcjonować. Gdy zostanie przekroczony, mogą zacząć się zwolnienia. Na początku byłoby to zamrożenie przyjęć nowych pracowników, nieprzedłużanie umów, wysyłanie najstarszych pracowników na emerytury, a gdyby to nie pomogło, musiałyby pojawić się bardziej radykalne cięcia. To może spowodować lukę pokoleniową. Osoby zdolne, które nie znajdą zatrudnienia na uczelni, pójdą gdzie indziej.
Może też się zdarzyć tak, że ktoś na szczeblu centralnym w pewnym momencie uzna, że właściwie uniwersytety nie są potrzebne, skoro student może sobie odsłuchać nagrane wykłady. Wystarczy zostawić kilka uczelni dla „lepszej” klienteli, reszta postudiuje tanio online. Tanio, bo nagrania będziemy aktualizować raz na dekadę.
Jak po epidemii będzie wyglądało szkolnictwo wyższe na świecie?
Na pewno nie będzie takie samo. Zresztą świat nie będzie już taki sam. To jest sygnał do głębokiej, strukturalnej zmiany szkolnictwa wyższego. Poza jego umasowieniem ostatni tak ciekawy bodziec to pojawienie się politechnik w XIX wieku, a potem może wyższe szkolnictwo zawodowe. Od tego czasu właściwie nic się nie dzieje. Był moment, kiedy wydawało się, że Massive open Online Courses (MOOCs), czyli kursy online otwarte dla nieograniczonej liczby uczestników dostępne przez stronę internetową, wprowadzą nową jakość. Okazuje się, że nie do końca to wypaliło. Taki kurs kończy kilka procent osób, które się zapisały. Teraz od nas będzie zależało, czy sytuacja związana z koronawirusem zmobilizuje nas do stworzenia czegoś nowego.
Musimy też odpowiedzieć sobie na pytanie, czego będą oczekiwać od uczelni przyszłe pokolenia studentów. Są to ludzie, którzy inaczej widzą świat, bo całe życie żyją w rzeczywistości standardowej i wirtualnej. Chcą konkretnego zawodu. Mają inne aspiracje. Chcą być w stanie połączyć rozrywkę i czas wolny z karierą. Pytanie, czy tradycyjny uniwersytet jest w stanie spełnić ich oczekiwania.
Czy te zmiany, o których pan mówi, powinny zostać zainicjowane na szczeblu rządowym czy uczelnianym?
Każda szkoła wyższa musi znaleźć swoje DNA. Nie ma jednego modelu do zadekretowania przez rząd, ale przy wszystkich zmianach ważna jest polityka państwa, bo decyzje rządu mogą spowolnić albo przyspieszyć zmiany. Z perspektywy sektora publicznego trzeba zastanowić się nad zasadnością ograniczania uczelniom swobody kształtowania programów studiów. Mamy bowiem uczelnie zawodowe, które nie mogą robić nic bez zgody ministra, a swoboda działania uczelni akademickich zależy od tego, czy mają one odpowiednią kategorię badawczą.
Panuje epidemia i potrzebujemy osób, które będą wiedziały, jak pomagać ludziom, którzy np. zostają sami. Moglibyśmy zatem zrobić odpowiednie studia lub zmienić program już istniejących, ale choć mamy do tego ekspertów, nie możemy zrobić tego z dnia na dzień. Wszystkie zmiany muszą wchodzić z odpowiednim wyprzedzeniem. W obecnym systemie specjaliści z mojego przykładu skończyliby studia najwcześniej w 2022 r. lub 2023 r. Czyli trochę późno, skoro potrzebni są nam dziś. Uważam, że potrzeba nam w tym obszarze więcej elastyczności.
Ale jak ją osiągnąć?
Przydałyby się porządne narzędzia do współpracy uczelni z samorządem i biznesem. My stworzyliśmy taki model kooperacji, ale nie jest on do skopiowania wszędzie. Inna jest bowiem specyfika dużych i małych regionów. Epidemia pokazała, że kondycja uniwersytetu wpływa na całe otoczenie gospodarcze. Nagle się okazało, że brak studentów to nie tylko mniejsze wpływy kawiarni, wynajmujących lokale, kin i teatrów, to także mniejsza szansa na znalezienie pracownika i rozwój miasta. Na przykład w Opolu jest ok. 20 tys. studentów, w większości czynnych zawodowo, a miasto liczy ok. 128 tys. mieszkańców. To niebagatelna liczba, zwłaszcza że chodzi tu o aktywnych i myślących o przyszłości mieszkańców miasta, które nie może pozwolić sobie na ich utratę. Dlatego biznes i samorząd powinny aktywnie włączyć się w proces przygotowywania uczelni do prowadzenia badań i kształcenia w świecie, w którym jedyne, co jest pewne, to niepewność.