Uczelnie masowo wypychają na etaty dydaktyczne wszystkich, którzy mało lub słabo publikują. Eksperci nie mają wątpliwości, że to nic innego jak ucieczka przed oceną jakości działalności naukowej.
Uczelnie masowo wypychają na etaty dydaktyczne wszystkich, którzy mało lub słabo publikują. Eksperci nie mają wątpliwości, że to nic innego jak ucieczka przed oceną jakości działalności naukowej.
/>
W prawie o szkolnictwie wyższym i nauce (Dz.U. z 2018 r. poz. 1668), czyli tzw. ustawie 2.0, wprowadzono trzy ścieżki kariery akademickiej: dydaktyczną, badawczo-dydaktyczną i badawczą, tak aby każdy z pracowników akademickich mógł doskonalić się w obszarze, w którym jest najlepszy. Beneficjentami zmian mieli być w szczególności wybitni dydaktycy, których poprzedni system nie doceniał, a nawet demotywował.
– Problem w tym, że uczelnie zaczęły inaczej wykorzystywać stworzone im możliwości. A mianowicie na etaty dydaktyczne zaczęły masowo wypychać wszystkich, którzy mało lub słabo publikują – mówi prof. Maciej Żylicz, prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Naukowcy nie mają wątpliwości, jakie są tego przyczyny.
– To nic innego jak ucieczka przed oceną jakości działalności naukowej, która przeprowadzana jest w ramach dyscyplin uprawianych w danej uczelni. Dydaktycy nie są bowiem przy tej ocenie brani pod uwagę – tłumaczy prof. Maciej Żylicz.
W podobnym tonie wypowiada się prof. Piotr Stec, dziekan Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Opolskiego.
– Ponieważ od kategorii badawczej zależy wszystko, uczelnie starają się wypchnąć na emerytury, etaty dydaktyczne lub po prostu zwolnić słabiej publikujących czy przynoszących mniej grantów pracowników. Chcą w ten sposób ich ukryć przed systemem, oni nie są bowiem brani pod uwagę przy ocenie jakości działalności uczelni, która ma wpływ na kategorię naukową – tłumaczy.
Od niej z kolei zależy nie tylko wysokość wsparcia, jakie otrzyma szkoła wyższa z budżetu, ale też jej status akademicki, możliwość nadawania doktoratów i habilitacji, a nawet tworzenia nowych kierunków studiów bez zgody ministra.
– Innymi słowy dla uczelni akademickiej kategoria jest wszystkim, więc opłaca się uzyskać jak najwyższą, nawet kosztem dydaktyki. Jeżeli nie otrzyma się co najmniej kategorii B+, oznacza to śmierć danej dyscypliny i przejście uczelni w tym obszarze do kategorii „zawodówka” – dodaje prof. Stec.
Profesor Maciej Żylicz zauważa, że w konsekwencji ustalony żmudnie system oceny naukowców w ramach poszczególnych dyscyplin będzie dotyczył tylko wybranych uczonych i wybranych uniwersytetów, bo pozostali nauczyciele akademiccy nie będą oceniani pod względem naukowym, gdyż będą na etatach dydaktycznych.
– Cała ocena nauczycieli akademickich pod względem naukowym zostanie zaburzona. Może się to odbić na jakości badań naukowych, szczególnie na małych uczelniach – podkreśla.
Profesor obawia się, że nagle może się okazać, że duża część uczelni będzie składać się prawie wyłącznie z etatów dydaktycznych, a badania będą prowadzone jedynie przez garstkę badaczy.
– Tylko czy taka szkoła wyższa, gdzie większość nauczycieli akademickich będą stanowili dydaktycy, będzie jeszcze uczelnią akademicką czy może już zawodową? – zastanawia się profesor.
– Oczywiście nie mówię tutaj o dużych uczelniach. Tam zawsze pozostanie trzon świetnych uczonych – dodaje.
– Powinniśmy jak najszybciej wprowadzić poprawki do ustawy 2.0 i rozporządzeń, tak aby algorytm nie pozwalał na nagłe przesuwanie pracowników między ścieżkami kariery akademickiej. Należałoby też lepiej zdefiniować pojęcia „uczelnia zawodowa” i „uczelnia akademicka” – mówi prof. Maciej Żylicz.
Profesor Stec postuluje z kolei równe traktowanie wszystkich szkół wyższych i rezygnację z przywilejów dla uczelni badawczych z kategorią B+ i wyżej.
– Korzystne byłoby także wprowadzenie równoważnej dla badawczej ścieżki dydaktycznej, a także zmiana algorytmu podziału środków finansowych. Bez tego dydaktyczna ścieżka kariery będzie fikcją i sposobem na ukrycie najmniej produktywnych pracowników naukowych – mówi prof. Stec.
Wskazuje, że system zakłada istnienie dwóch typów uczelni: badawczych i zawodowych. Nic pośrodku. – Oznacza to, że szkoły wyższe, które chciałyby zaproponować w ramach przyznanej im autonomii nowy model, w którym ważne są nie tylko badania, ale i indywidualne podejście do studenta, znajdują się na z góry przegranej pozycji. To chyba trochę wbrew intencjom twórców ustawy stawiającej na autonomię i innowacyjność uczelni oraz ich wewnętrzne zróżnicowanie – dodaje prof. Stec.
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego potwierdza, że otrzymywało sygnały, że w niektórych uczelniach dochodziło do zmiany stanowisk pracowników z badawczo-dydaktycznych na dydaktyczne. Podkreśla, że zgodnie z art. 11 kodeksu pracy nawiązanie stosunku pracy, ustalenie warunków pracy i płacy, a także ich zmiana, wymagają zgodnego oświadczenia woli pracodawcy i pracownika. Gdy w ocenie pracownika działania pracodawcy naruszają przepisy lub są krzywdzące, może on wystąpić z roszczeniem do sądu pracy.
Resort wskazuje, że minister nauki i szkolnictwa wyższego nie ma kompetencji do podejmowania decyzji, ingerencji w sprawy zatrudniania pracowników w uczelniach ani też oceniania ich dorobku naukowego czy przestrzegania praw i obowiązków. W związku z tym jakakolwiek ingerencja ministra w szkole wyższej, polegająca nawet tylko na ocenie sytuacji, stanowi naruszenie konstytucyjnie zagwarantowanej autonomii uczelni.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama