Przedświąteczne rozmowy związków nauczycielskich z rządem nic nie przyniosły. Strajkujący nie zgodzili się na propozycję podwyżek w zamian za wyższe pensum.
Przed nami okrągły stół. – Proponujemy rozmowy w czterech obszarach: „uczniowie”, „nauczyciele”, „jakość edukacji, kształcenia” i „nowoczesna szkoła”, czyli odpowiadająca wymogom drugiej, a za chwilę trzeciej dekady XXI w. – tak zapowiadał obrady premier Mateusz Morawiecki. By grono było jak najbardziej reprezentatywne, zaproszeni są rodzice, eksperci, pedagodzy, wychowawcy, nauczyciele, związkowcy i przedstawiciele opozycji.
Szczerze mówiąc i propozycja zmiany zasad wynagradzania, i okrągły stół to dobre pomysły, ale tylko wtedy, jeżeli miałyby być traktowane na serio, a nie służyły rozmydleniu sytuacji. A że tak właśnie może być, wskazuje kilka faktów. Po pierwsze, do końca kadencji zostało pół roku. To piekielnie mało czasu, by spokojnie przedyskutować tak poważne zmiany, nie mówiąc już o ich wdrożeniu. Po drugie, rząd właśnie zakończył cały cykl zmian, począwszy od cofnięcia rozwiązań poprzedniej władzy w sprawie sześciolatków w I klasie czy reformy Handkego z 1999 r., czego efektem jest likwidacja gimnazjów. Jeśli zwołuje okrągły stół, to sprawia to wrażenie, że nie wiedział, co robi dotąd. Jak to możliwe, że dopiero po wprowadzeniu reformy dokonał tak dogłębnych analiz? I zrobił to premier, a nie MEN! Szczerze? To raczej jak wotum zaufania do własnej minister i do jej dokonań. To nie budzi dużego zaufania, że ta władza wie, co robi w oświacie.
A przecież reformy Anny Zalewskiej miały ustawić wreszcie polską szkołę na właściwych torach. Tak to z pompą ogłoszono Polakom. Więc trochę dziwne wrażenie sprawia to, że teraz, gdy pani minister szykuje się do Brukseli, mielibyśmy zacząć rozmowę tak naprawdę o wszystkim.
Zmiany Zalewskiej wprowadzono po to, by szkoła była nowoczesna, a jakość kształcenia lepsza. Jeszcze dwa skumulowane roczniki nie poszły do pierwszej klasy, a już mamy rozmawiać o tym, co zrobić, by jakość była dobra. Przecież to krotochwila, jakby powiedział pan Zagłoba.
Nie chodzi o to, by potępiać jakże słuszną ideę okrągłego stołu, poważnego zastanowienia się, co dalej – i w tym całym zapętleniu rząd ma rację w tym sensie, że naprawdę potrzebna jest rozmowa o szkole, tak samo jak potrzebne jest maksymalnie szerokie porozumienie. Nawet jeśli oznacza to przyznanie, że ta cała reforma była do tej pory mieszaniem herbaty bez dodawania cukru. Tylko proszę – niech nas ktoś przekona, że tym razem rząd podchodzi do tego na poważnie.
O tym, że do tej pory tak nie było, świadczy sam strajk. Jak to możliwe, że rząd i resort edukacji tego nie przewidziały? Warto sobie uświadomić, że ten masowy protest to kompletny ewenement – od lat nie było sytuacji, w której tak wielka grupa w tak zasadniczy sposób pokazała swój sprzeciw wobec tego, co się dzieje. To nie pracownicy jednego zakładu, to ponad pół miliona osób, często o kompletnie różnych poglądach, które postanowiły wspólnie działać. I posunąć się do dramatycznych kroków, bo wzięcie jako „zakładników” własnych uczniów świadczy o ich desperacji.
Fakt, że dzieci mogą się tak czuć, możemy potwierdzić to na podstawie własnych doświadczeń jako rodzice. Nasze dzieci trafiły do szkoły w ciągu ostatnich 11 lat. Testowano na nich różne reformy, ale odpowiedzi na najważniejsze pytania: czego i jak szkoła powinna uczyć i do czego przygotowywać w życiu, nie ma. Same zaś zmiany strukturalne powodują tylko zamieszanie. Bo dziecko zaczyna edukację w jednym modelu, kończy zaś w innym.
Nauczycieli jest 700 tys., to oznacza jedno: każdy w dalszej lub bliższej rodzinie ma kogoś, kto jest w tym zawodzie. A w szkołach jest niemal 5 mln dzieci. Zatem temat szkoły, chcąc nie chcąc, zapewne pojawił się – choćby przelotem – przy świątecznych stołach. Nastawienie jest zapewne różne, choć i tak siła poparcia jest bardzo duża. Wiele osób pyta: jak ten strajk się skończy? Naszym zdaniem, nawet jeżeli niczego nie osiągną, to nauczyciele już wygrali. Po pierwsze, obnażyli powierzchowność reformy edukacji, nonszalancki stosunek tego rządu, ale także poprzednich do oświaty, a także pokazali swoją siłę. Owszem pojawia się napięcie w szkołach – kłócą się strajkujący z niestrajkującymi – ale mimo że tracą na tym finansowo, pomimo że głosowali na różne partie, to udało się im pokazać, że są ponadto. Wreszcie wygrali w prozaicznym sensie – wprawdzie obiecane przez rząd 15 proc. podwyżki to połowa tego, co chcą, ale więcej niż jeszcze przed chwilą mieli.
Strajk pokazał jeszcze coś: że rząd łaskawie rozdaje komu chce, ale bardzo nie lubi, jak ktoś chce od niego. Paradoks polega na tym, że rząd mówi o wstawaniu z kolan, kiedy w końcu ktoś z nich powstał – usłyszał, że jest terrorystą.
Pomimo tych wszystkich wątpliwości jest pewna nadzieja. Jeśli okrągły stół ma nie być żartem czy przedwyborczym eventem rządzących, to powinien być podstawą do swego rodzaju paktu dla oświaty. Polityczni uczestnicy tych rozmów nie powinni się ścigać, które z ugrupowań jest bardziej reformatorskie. Jeżeli chcą na poważnie myśleć o zmianach, to partie polityczne powinny oddelegować tam swoich przedstawicieli i wyłączyć z bieżącej polityki kwestie oświatowe. I pytanie do rządzących: Czy jesteście na to gotowi?