Samorządy domagają się od rządu utworzenia specjalnego funduszu, z którego otrzymywałyby pieniądze na rozładowywanie przepełnionych szkół.
Dwuzmianowość to od początku roku szkolnego palący problem w podstawówkach. Szkoły są przepełnione, bo doszły do nich klasy ósme, a rok wcześniej zostały w nich siódme. Dzieci mają lekcje do późnego wieczora, a najgorzej jest w dużych miastach.
Z naszych informacji wynika, że szefowa MEN Anna Zalewska zapewniła premiera, że projekt zmian w prawie oświatowym dotyczący ograniczenia dwuzmianowości ma już gotowy. Nie wiadomo jednak, kiedy zostanie oficjalnie zaprezentowany – najprawdopodobniej stanie się to dopiero po wyborach samorządowych, pod koniec roku. Jeśli jednak w dużych miastach wygra PiS, ministerialne rozwiązania mogą trafić do kosza. Powód? Utrata ogromnego wsparcia z budżetu centralnego.

Finansowy przymus

Jak wyglądają pomysły MEN na uzdrowienie sytuacji? Po pierwsze, Anna Zalewska chce premiować wyższą subwencją te gminy, które prowadzą zajęcia dla uczniów w godzinach przedpołudniowych. Taki mechanizm sprawiłby, że jeszcze więcej pieniędzy trafiłoby do małych miejscowości, w których problem zmianowości jest niewielki. W dużych miastach pieniądze na oświatę byłyby zaś znacznie mniejsze niż obecnie.
– Nie może być tak, że nagle się nas karze za to, że wskutek reformy rządowej nasilił się problem dwuzmianowości. Z budżetu centralnego muszą popłynąć dodatkowe pieniądze na rozbudowę i tworzenie nowych placówek, a to są ogromne koszty – alarmuje Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich. Według niego obniżanie i tak niedoszacowanej subwencji oświatowej dla samorządów jest krzywdzące i niezrozumiałe.
Wydatki na oświatę / Dziennik Gazeta Prawna
– Przecież takie rozwiązanie doprowadzi do tego, że do edukacji będziemy dokładać dwukrotnie więcej niż obecnie. Poza subwencją oświatową na szkoły i przedszkola wydaliśmy w zeszłym roku 137 mln zł. To są ogromne wydatki z naszego budżetu, przez to musimy rezygnować z budowy dróg i chodników – mówi Mariusz Banach, zastępca prezydenta Lublina ds. oświaty.
Drugim rozwiązaniem jest przyznanie subwencji oświatowej na oddział, a nie, jak obecnie, na ucznia. – Jeśli dotacja pójdzie na oddział, będziemy tworzyli nieliczne klasy, ale wtedy będziemy przecież potrzebować więcej sal i nauczycieli, a to nie wykluczy zmianowości, tylko jeszcze bardziej ją pogłębi. Problemem jest to, że nasze podstawówki nie są przygotowane na osiem roczników, a to sprawia, że uczniowie coraz później wracają po zajęciach do domu – dodaje Mariusz Banach.

Zdefiniować zmianowość

Zbigniew Bury, dyrektor wydziału edukacji Urzędu Miasta w Rzeszowie, zauważa, że trzeba zdefiniować pojęcie zmianowości, bo dla części rodziców jest to już wysłanie dziecka do szkoły na godzinę 10.
Tymczasem jedyna wzmianka o zmianowości jest w par. 4 ust. 2 rozporządzenia ministra edukacji narodowej z 11 sierpnia 2017 r. w sprawie organizacji roku szkolnego (Dz.U. poz. 1603). Zgodnie z tym przepisem szkoły podstawowe, w których współczynnik zmianowości (oznaczający stosunek liczby oddziałów do liczby pomieszczeń, w których odbywają się zajęcia dydaktyczno-wychowawcze) wynosi co najmniej 2, mogą m.in. prowadzić zajęcia przez pięć lub sześć dni w tygodniu przez cały rok szkolny.
– Czyli wg takiej definicji, jeśli na całą szkołę podstawową mam 30 klas, a sal tylko 20, to nie mówimy o zmianowości. A dzieci i tak będą musiały przychodzić do szkoły na godziny popołudniowe. A chyba rodzicom i uczniom nie o to chodzi – mówi Zbigniew Bury.

Dwa lata na nową szkołę

MEN przekonuje też, że problem da się szybko rozwiązać przez budowanie nowych szkół, co ma średnio zajmować dwa lata. Nie zamierza jednak, tak jak w przypadku przedszkolaków, wprowadzać przepisu przejściowego, który po pewnym okresie zobligowałby wszystkie samorządy do zapewnienia tylu pomieszczeń i nauczycieli, aby wszystkie zajęcia odbywały się w godzinach przedpołudniowych. Chce poprzestać na apelach do rodziców, aby ci głosowali na tych kandydatów, którzy obiecują budowę placówek oświatowych.
– Za co mamy budować te szkoły, skoro nie możemy korzystać z rządowego wsparcia ani środków unijnych? Pięć lat temu oddaliśmy do użytku szkołę, która kosztowała nas 30 mln zł. W tym roku kończymy budować podobną, która będzie nas kosztować 70 mln zł – mówi Mariusz Banach.
– Ceny usług i materiałów budowlanych w ostatnich latach bardzo wzrosły, a MEN chce nas dodatkowo karać niższą subwencją za to, że dzieci nie uczą się w godzinach przedpołudniowych. Taka polityka sprawi, że nowe szkoły nie będą powstawać – dodaje.
Podobnego zdania są inne samorządy.
– Trzeba tak zmienić przepisy, aby MEN dokładał się do budowy i rozbudowy szkół. Za każdym razem, kiedy występowaliśmy o taką pomoc, odpowiedź z resortu była taka sama – że to zadanie jest w gestii samorządów – mówi Zbigniew Bury.
Krystyna Szumilas, była minister edukacji narodowej i ekspertka od finansów w oświacie, uważa, że propozycje ministerstwa w kwestii likwidacji zmianowości są niczym innym jak mydleniem oczu rodzicom.
– Problem nie leży w podziale subwencji i w zabieraniu pieniędzy dużym miastom i przekazywaniu ich do małych miejscowości. Przez likwidację gimnazjów na siłę zaczęto upychać w małych podstawówkach osiem oddziałów, a wcześniej były one dostosowane do sześciu – wylicza Krystyna Szumilas. – Subwencji oświatowej nie należy ruszać, ale trzeba utworzyć specjalny fundusz w budżecie, z którego gminy otrzymywałyby dofinansowanie do dobudowy nowych sal w szkołach i budowanie nowych placówek. A tak teraz mamy z jednej strony podstawówki przepełnione, a z drugiej puste, utworzone w miejsce gimnazjów, do których rodzice niechętnie wysyłają swoje pociechy, bo nie są do nich przekonani – dodaje.