Polskę obiegła ostatnio informacja, że na koniec tego roku Polskie Linie Lotnicze LOT zamiast zysku muszą walczyć o bilansowe zero. Jakaż trwoga ogarnęła tych, którzy uwierzyli w cuda ogłaszane jeszcze wczesnym latem.
ikona lupy />
Leszek Chorzewski / Dziennik Gazeta Prawna
Wielka siatka połączeń, podwojona flota, dominacja polskiego przewoźnika w tej części Europy. Wiara w to, że będziemy młodzi, piękni i bogaci jest przecież taka przyjemna. Tymczasem analitycy rynku raczej milczeli (może dlatego, że ich nie pytano zbyt często) lub kręcili głowami, przyglądając się temu radosnemu festiwalowi obietnic. W publikacjach na temat wyników LOT-u i przyszłości polskiej linii brakowało zazwyczaj analizy uwzględniającej realne zapotrzebowanie ze strony klientów, wizji finasowania i tego, co dzieje się na rynku. Chętnie posługiwano się za to ogólnikami. Weźmy na przykład połączenie Warszawa – Bangkok, które LOT planuje uruchomić w 2016 r. Długa i kosztowna podróż oraz wybitnie turystyczny charakter tej destynacji wróży już na samym początku niskie wpływy. LOT ćwiczył już wyniki na tym połączeniu i mimo wypełnionych samolotów połączenie to zamknął z wielomilionową stratą. Problemy na tym kierunku dotknęły jednak nie tylko polską linię. Nawet potężna Lufthansa rozważa zejście z tej trasy i wprowadzenie w to miejsce linii niskobudżetowej. Także Thai Airways – narodowy przewoźnik Tajlandii – ogłosił niedawno swoje wyniki. Są złe. My natomiast, realizując swój sen, szykujemy się właśnie do podboju, który – jak nietrudno się domyśleć – będzie kolejną klapą, tylko że winni będą ci, którzy już w LOT nie rządzą.
PLL LOT w swojej historii miały kilka szans, w tym próby prywatyzacji. Niektóre, nie z winy samego przewoźnika, nie wypaliły (upadek inwestora strategicznego SR Group), inne okazały się totalną mrzonką. Za większością pomysłów rozwoju tej tak ważnej dla Polski firmy stała polityka. Bywało często tak, że to nie specjaliści znający się na biznesie lotniczym, ale właśnie politycy wyznaczali LOT-owi, gdzie ma latać. Tak było na przykład z niezrealizowanym na szczęście pomysłem wysłania polskich samolotów do Bagdadu zaraz po zakończeniu drugiej wojny w Zatoce Perskiej. Właściciele LOT-u w ciągu ostatnich lat wciąż powtarzali frazesy o potrzebie szybkiej prywatyzacji branżowej. W eter puszczano więc przecieki o ogromnym zainteresowaniu tej czy innej linii lotniczej wejściem do LOT-u. Ostatnio całkowicie płonne nadzieje łączono z Turkish Airways. Prawdziwym przebojem okazał się jednak opisywany przez prasę pomysł kupienia akcji LOT-u przez fundusz inwestycyjny z USA za cenę, jaką normalnie na ryku płaci się za jeden samolot klasy Boeing 737 czy Airbus 320. Tak ostatnio chciano ratować polskie srebra narodowe – a LOT do nich z pewnością należy – uciekając przed odpowiedzialnością i kłopotem z nierentowną linią lotniczą. Powtarzając mantrę o pilnej potrzebie znalezienia inwestora, lekceważono fakt, że czas w biznesie ma swoje prawa. To, co było w tej branży możliwe pięć lat temu, teraz jest tylko wspomnieniem. Cała masa możliwości i okazji przeszła nam koło nosa i już się nie zdarzy.
Powstaje zatem pytanie – dlaczego LOT-owi się nie udaje? Wszak wiek i dorobek linii stawia ją w szeregu kilku najbardziej szacownych przedsiębiorstw lotniczych świata. Jest kilka faktów, które rzucają nieco światła na całą sprawę. LOT to firma bardzo trudna – to widać od razu. Nadzór właścicielski nie zawsze potrafił profesjonalnie dbać o jej interesy, kierując się zasadą „jakoś to będzie”. Taka postawa pojawiała się niestety już od dekad. W czasach, kiedy rządy mogły swobodnie inwestować w swoich przewoźników, LOT został pozostawiony sam sobie. Kosztowna wymiana floty na zachodnią i restrukturyzacja zostały sfinansowane bez wsparcia państwa, wyłącznie z kredytów i środków własnych. W czasach, gdy Francja, Wielka Brytania czy Belgia pompowały miliardy dolarów w rozwój swych linii, LOT mozolnie sam oddawał bankom ciężko zarobione pieniądze, nie mając już sił na poważny rozwój siatki połączeń. Potem nastąpił 11 września 2001 r. i upadek inwestora strategicznego. O mały włos LOT-owi udało się uniknąć takiego samego losu, jednak jego kondycja przypominała wówczas stan ciężko pobitego boksera, który mocno trzyma się lin, by nie upaść. Rysowała się jednak szansa odbudowania przewoźnika. Wówczas nastał rok 2004. Niebo nad Polską się otworzyło i do naszego kraju loty rozpoczęły linie niskobudżetowe. Jednym się udawało, inni padali, ale publiczność zachwyciła się biletami za złotówkę. Oczywiście promocje robiły swoje, a ludzie łatwo uwierzyli w darmowe podróżowanie po świecie. Nikt nie zadawał sobie trudu, by zrozumieć, jak to możliwe. LOT nie był w stanie sprostać takiej sytuacji, więc stał się chłopcem do bicia dla populistów, którzy bez znajomości faktów piętnowali naszą linię, lekceważąc to, że tak samo jak w Polsce jest też w innych krajach. Opowieść, na czym polega polityka taryfowa linii lotniczej, to temat na poważny doktorat, więc nie będę zanudzał tym czytelników. Polska, otwierając swój rynek, wraz z niedokapitalizowanym LOT-em, odsłoniła się na rabunkową eksplorację obcych przewoźników, których latami było stać na to, by wykańczać słaby LOT i później zagarnąć cały rynek. Po drodze LOT oddawano w ręce mniej lub bardziej zdesperowanych specjalistów. Rotacja prezesów i zarządów to rak zabijający tę firmę. Niektórzy z nich dokonywali pozytywnych zmian. Następcy jednak niszczyli to, wychodząc z założenia, że historia przewoźnika zaczyna się od nich. Z LOT-u systemowo wyrzucano doświadczonych specjalistów, zastępując ich nieopierzonymi, choć ambitnymi pracownikami, którzy w starciu ze starymi wygami z innych linii na świecie nie mieli i nie mają najmniejszych szans. Przy okazji wmawiano Polakom, że gdyby LOT zlikwidować, to nic się złego nie stanie, przecież mamy wolny rynek i na pewno wszystko będzie dobrze. W tym szalonym populizmie zabrakło głębszej refleksji i zwyciężyło, wspominane już, chciejstwo, by być zawsze młodym, pięknym i bogatym.
LOT to dla Polski firma strategiczna. Państwo od zawsze powinno przykładać większą wagę do rozwoju narodowego przewoźnika, o którym należałoby myśleć nie tylko jako o firmie sprzedającej swe usługi, lecz także strategicznie. Firma ta to nie tylko codzienne obowiązki związane z przewozem po całym świecie. Trzeba pamiętać, że bez LOT-u nie ma tworzenia kadr wykwalifikowanych pilotów cywilnych. Bez LOT-u nie ma też pracy dla tysięcy wąsko wyspecjalizowanych specjalistów. LOT to także rozwój zaplecza technicznego lotnictwa cywilnego w Polsce. Bez niego nie mają sensu bazy techniczne na lotniskach. No i obowiązki na czarną godzinę. Jak państwo myślą, kto mógłby w czasie jakiegoś konfliktu zająć się ewakuacją Polaków lub wszelkiego rodzaju przewozami strategicznymi? Czy przypadkiem linie niskokosztowe nie zabrałyby z Polski swych samolotów w pięć minut, gdyby coś nam groziło? Czy wojsko zajęte swymi zadaniami miałoby środki i czas na coś ponad działania militarne? Oczywiście, że nie. Więc znów pozostaje LOT. Nie wolno uciekać myślami od takich tragicznych scenariuszy. Są one możliwe i warto być mądrym przed niż po szkodzie. Tak jak państwo potrzebuje bezpieczeństwa energetycznego, tak samo potrzebuje bezpieczeństwa komunikacyjnego. LOT dla potrzeb bezpieczeństwa państwa jest tak samo ważny jak Orlen czy PGNiG.