Nie da się wybrać auta roku, bo nie ma czegoś takiego jak najlepszy samochód. Polecamy więc te, o których nie da się napisać nic złego.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn DGP 22.12 / Dziennik Gazeta Prawna
Mniej więcej miesiąc temu dostałem e-maila. „Tegoroczny numer świąteczny będzie miał hasło przewodnie »Zatracenie«. Wiodący temat: nasze uwikłanie w świat politycznych podziałów i emocji, technologicznych nowinek, konsumpcyjnych uciech i bezpardonowej walki o zysk” – napisali szefowie Magazynu. I jak ja niby miałbym wpasować się z samochodami w tak głęboko filozoficzne, egzystencjalne zagadnienie? Owszem, zazwyczaj auta zajmują jedną czwartą objętości każdego z moich felietonów, resztę poświęcam na rozważania o zwierzętach, ekologach, dzieciach, bieliźnie, alkoholu, seksie, wstydliwych chorobach i innych bzdurach. Ale „bezpardonowa walka o zysk”? „Uciechy konsumpcyjne”? „Świat politycznych podziałów”?
W DGP są nazwiska, które z pewnością podołają takiemu zadaniu. Zgarnęły w tym roku tyle prestiżowych nagród (zarówno za konkretne materiały, jak i całokształt pracy), że do kompletu brakuje im już tylko Pulitzera, Nobla, Pucharu UEFA i złotego medalu w Konkursie Chopinowskim. Znają się na rynkach kapitałowych lepiej niż Warren Buffett (Tomasz Jóźwik), rozgryzły reprywatyzację, na długo zanim jej definicja pojawiła się w słowniku języka polskiego (Patryk Słowik) albo potrafią rozmawiać z ludźmi w taki sposób, że ci przyznają się na łamach DGP do tego, że w przeszłości posypywali faworki kokainą (Magda Rigamonti... znaczy się ona rozmawiała, a nie posypywała). Klara Klinger zna się na ochronie zdrowia lepiej niż obecny minister zdrowia, a Zbyszek Parafianowicz ma niebywały talent do pisania prosto i interesująco o skomplikowanej i nudnej dyplomacji. Michał Potocki podobno odrzucił propozycję posady doradcy ds. Europy Wschodniej Donalda Trumpa tylko dlatego, że uważa go za kulsona. Z kolei Sebastian Stodolak wyrasta na polskiego Adama Smitha, a Łukasz Guza na prezesa Państwowej Inspekcji Pracy.
Wielu znakomitych dziennikarzy i publicystów pominąłem, bo po prostu już nie pamiętam, co, od kogo i za co w tym roku dostali. Tyle tego było. Pamiętam natomiast, że ja osobiście odbierałem nagrodę dla redakcji od Urzędu Patentowego, ale wyłącznie dlatego, że nikt inny prócz mnie nie mógł fizycznie tego zrobić. Tego dnia tylko ja byłem zdrowy, tylko ja nie miałem żadnego ważnego spotkania (prawdę mówiąc, nie mam ich nigdy), nie zasiadałem w żadnym jury oraz nie wręczano mi czeku za osobiste osiągnięcia zawodowe. Z prostego powodu: nie mam ich. Znam się po trochu na wszystkim, co oznacza, że tak naprawdę nie znam się na niczym. Zamiast pogłębionych, przemyślanych, dobrze udokumentowanych materiałów mogę zaproponować wam jedynie tanią, przaśną i prostą rozrywkę, której bohaterami są samochody (i to drugoplanowymi). Dla numeru świątecznego nie robię wyjątku. Od paru lat w tym miejscu wyróżniam kilka najlepszych aut, którymi jeździłem w ciągu minionych 12 miesięcy. Choć „najlepszych” nie jest właściwym słowem. Bo w gruncie rzeczy nie ma czegoś takiego jak najlepszy samochód. Za to wszystkie są tak dobre, że trudno napisać o nich coś złego.
Kiedyś mogłem wybrane modele krytykować od wentyli w kołach po samą podsufitkę, porównując je do chorób wenerycznych, i robiłem to nie tylko z ogromną przyjemnością, ale i z czystym sumieniem. Bo obiektywnie rzecz biorąc, były beznadziejne. Ale obecnie nikt nie produkuje już takich modeli, a przynajmniej nie sprzedaje ich w Europie. Dziś na pytanie „które auto warto kupić?”, można odpowiedzieć tylko w jeden sposób: „każde”. Przy czym wszystko zależy od tego, czego oczekujecie.
Dla mnie osobiście na przykład zupełnie nieistotne jest to, jaki samochód ma bagażnik, ile pali, jak wypada w rankingach bezawaryjności ani czy na jego tylnej kanapie wygodnie zmieszczą się dwie rosłe osoby. Ja w dzisiejszych czasach w autach cenię sobie w zasadzie tylko jedno: element zaskoczenia. Z prostego względu – tego im najbardziej dzisiaj brakuje. Samochody są szybkie, ekonomiczne, wygodne, rewelacyjnie się prowadzą (także same), mają potężne komputery, wykonano je z najlepszych materiałów, na co dzień relaksują, a w weekendy podnoszą ciśnienie na torze. Jednym słowem, są po prostu doskonałe. Tyle że coraz rzadziej olśniewają, rzucają na kolana i sprawiają, że człowiek krzyczy „WOW!”.
Pozwólcie, że wytłumaczę wam to jeszcze inaczej: coraz częściej wsiadam do samochodu, jeżdżę nim tydzień, wysiadam z niego i już następnego dnia nie pamiętam nawet, jaki miał kolor. Wiem, że był dobry, ale za nic nie potrafię sobie przypomnieć, jaki miał silnik czy jak się nazywał. To jest trochę jak z dziewczyną poznaną na koloniach – spędziliście razem tydzień, były wspólne spacery po lesie i kizi-mizi w namiocie, okazała się całkiem inteligentna i dość ładna, ale pięć minut po tym, jak wsiedliście do dwóch różnych pociągów, zapomnieliście jej imienia i nigdy więcej nie zadzwoniliście. Po prostu nie zawróciła wam w głowie na tyle, byście oszaleli na jej punkcie. I dokładnie tak samo jest z samochodami – najlepsze są według mnie te, które po prostu zapamiętałem. W tym roku też było ich kilka.
Lexus LC500 – Najpierw go kupisz, a potem przebudujesz dom
Nie da się opisać wyglądu tego samochodu przy użyciu słów. Jest obezwładniający w każdym detalu (no, może poza tylnymi kierunkowskazami), dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach i wierzcie mi – zdjęcia nawet w 3 proc. nie oddają tego, jak prezentuje się w realu. Jednak nie z tego względu zapamiętałem LC500. Wylądował tu, bo Japończycy dali mu coś niezwykle rzadkiego w dzisiejszych czasach: ośmiocylindrowe, wolnossące serce. Bulgoczące jak Bóg płuczący gardło, lubiące wysokie obroty i ostre traktowanie, ale też łagodnie bijące i ekonomiczne podczas spokojnych podróży. W dzisiejszym świecie samochodów LC500 jest jak trufla w świecie grzybów – to wyjątkowo rzadki okaz o wyraźnym, niebanalnym smaku. To celny i bolesny cios w Audi, BMW i Mercedesa. To po prostu tak wyjątkowy samochód, że po kupieniu go postanowicie przebudować swój dom – między garaż a salon wstawicie ścianę ze szkła.
Range Rover Velar – Sir, troszkę się panu lakierki ubłociły
Przyznaję, miałem poważny dylemat: wyróżnić nowego Land Rovera Discovery czy równie nowego Range Rovera Velara. Ten pierwszy urzekł mnie tym, jak jest potężny i jak sobie radzi w terenie. Drugi zdobył moje serce (a mojej żony jeszcze bardziej) niebanalnym wyglądem i uniwersalnością. Nie lubię SUV-ów, bo są przerostem formy nad treścią – duże, nieporęczne, miękkie, po asfalcie prowadzą się jak kuter rybacki podczas sztormu. A gdy postanawiacie wjechać nimi w błoto, bardzo szybko okazuje się, że musicie zasuwać pieszo pięć kilometrów do najbliższego gospodarstwa i prosić rolnika, by was wyciągnął z tarapatów swoim traktorem. Ale Velar jest inny – na asfalcie zwinny jak kuna, zaś poza nim sprawny niczym młody foksterier. Nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Brytyjczycy zbudowali wóz do zadań specjalnych, po czym obszyli całe jego wnętrze skórą ze stada najlepszych krów oraz upchnęli w nim więcej nowoczesnej technologii i ekranów, niż jest w centrum nadzorowania lotów kosmicznych. Wiem, że brzmi to głupio i nonsensownie. Dlatego tym bardziej zaskoczony byłem, gdy okazało się, jak świetnie to wszystko ze sobą współgra.
BMW M760Li – Spadaj, Al Gore!
Prowadzenie poprzedniej siódemki było niesamowitym przeżyciem – wiedzieliście, że dowodzicie czymś na wzór pełnomorskiego jachtu, ale czuliście się, jakbyście siedzieli za sterem zwrotnej motorówki Riva. Chcieliście szybciej, więcej, ostrzej. Niestety, nowa siódemka już taka nie jest. To luksusowy pełnomorski jacht także w kwestii prowadzenia – miękka, mało spontaniczna, łagodna jak wykastrowany labrador i rozleniwiająca jak gorąca kąpiel w wannie. Mimo to zapamiętam ją chyba na zawsze. Bo podczas gdy większość producentów masowo przeprowadza operacje wycinania cylindrów i zmniejsza pojemności silników, by zadowolić bandę wariatów zwaną ekologami, to BMW postanowiło pokazać im środkowy palec. Opracowało zupełnie nowy, 12-cylindrowy motor o ekscentrycznej jak na dzisiejsze czasy pojemności 6,6 litra i mocy 600 koni, a następnie zrobiło coś absurdalnego – taką bardzo sportową jednostkę wstawiło pod maskę modelu, który ma w sobie tyle sportowego charakteru, co sparaliżowany leniwiec. BMW dowiodło, że ma jaja, nie brakuje mu odwagi i że niepoprawność polityczna może przynosić spektakularnie dobre efekty.
Volkswagen Amarok – Tato, pobawimy się w wojnę?
Amarok ma absolutnie wszystko, czego nie chcielibyście mieć w swoim wozie – ma urodę czołgu, jest wielki, siermiężny, nieporęczny, plastikowy w środku, nie ma normalnego bagażnika, dużo pali, a w dodatku w topowej wersji kosztuje jakieś 250 tys. zł. Przecież nikt normalny nie produkuje już takich aut. I w tym właśnie tkwi sekret tego wozu. Widlasta szóstka sapie jak nosorożec podczas godów, proste, solidne zawieszenie i napęd poradzą sobie nawet z wjazdem na Kasprowy, a na pace zmieścicie małą koparko-ładowarkę. Ja nie zapamiętałem tego wozu tak dobrze, jak moi synowie. Choć przez nasz garaż przewija się jakieś 60 aut rocznie, to oni pytają tylko o to, kiedy znowu będziemy mieli „tego fajnego Amarokana” i pojedziemy taplać się w błocie. Choć są dopiero przedszkolakami, to „Amarokan” wyzwolił w nich prawdziwie męskie instynkty. Chcieli nawet jeździć nim przez miasto, stojąc na pace. I właśnie o to chodzi w tym aucie – o dobrą zabawę.
Volvo V90 Cross Country – Jestem równym kolesiem
Gdybym potrzebował jednego, własnego samochodu, wybrałbym właśnie ten. Bo jest bardzo uniwersalny, przestronny, ładny, ekonomiczny, wystarczająco dynamiczny, bardzo dobrze wykonany itd. Przede wszystkim jednak jest to Volvo, a ja od zawsze darzę tę markę sympatią. Jakiś czas temu obawiałem się, że przez upiększanie i ulepszanie straci ono w końcu swój szwedzki charakter, ale na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. V90 CC nadal jest nienarzucającym się, porządnym, dobrze postrzeganym, luksusowym, ale jednocześnie skromnym samochodem. To sposób na powiedzenie wszystkim wokoło: „Spójrzcie, mam cudowną żonę, mądre dzieci, dobrą pracę i bardzo udane życie. Ale mimo to pozostałem normalnym gościem”. I właśnie tak was wszyscy zapamiętają.
Kia Stinger – Marzenie księgowego
No dobra, będę z wami szczery. Nie jeździłem jeszcze Stingerem. A przynajmniej nie wersją, o której wszyscy mówią, czyli GT z 370-konnym sześciocylindrowcem. Umieszczam go zatem w tym miejscu nie dlatego, że go doskonale wspominam, ale dlatego, że... nie mogę się go doczekać. A w dzisiejszych czasach to naprawdę ewenement. Autentycznie nie jestem w stanie przypomnieć sobie drugiego wozu, który wzbudzałby tyle emocji jeszcze przed wyjechaniem na drogi. A już na pewno nigdy w historii nie było kii, o której śniliby kierowcy i która niemieckich księgowych przyprawiałaby o zawał serca. Wyposażone po brzegi Gran Turismo przyspieszające do setki poniżej 5 sekund, mogące rozpędzić się do 270 km/h, napędzane na cztery koła, z ośmiobiegowym automatem za... 235 tys. zł. Już mnie rozumiecie?