Prezydencki projekt ustawy frankowej spotkał się z solidną krytyką ze strony Komisji Nadzoru Finansowego. Była to jednak krytyka oparta głównie na czynnikach ekonomicznych.
KNF stwierdziła, że proponowane rozwiązania oznaczają dziesiątki miliardów złotych straty dla sektora bankowego, co poważnie może zagrozić jego stabilności. Poważne ryzyko zachwiania rynkiem finansowym już samo w sobie powinno tę ustawę dyskredytować, ale wydaje się, że warto się jej przyjrzeć jeszcze z prawnego punktu widzenia. Jest ona bowiem wadliwa, zawiera rażące sprzeczności, a jej treść świadczy, że była przygotowana co najmniej w pośpiechu.
Przed przepisami wita nas preambuła. W akcie prawnym tej rangi jej obecność świadczy o tym, że jego pomysłodawcy uznali, iż z samej treści ustawy nie będzie do końca wynikało, czemu ma służyć, więc postanowili to wytłumaczyć preambułą. I rzeczywiście, ustawa jest tak napisana, że to intro może nawet okazać się przydatne. Jest to intro nawiązujące w dodatku do stylistyki lat minionych, bowiem posługuje się pojęciem „obywatel”, apriorycznie chyba wykluczając, że kredyty we frankach mogli wziąć obywatele innych krajów. Żaden późniejszy przepis się do tego nie odnosi, ale pozostawia to pole dla interpretacji. Widniejące zaraz stwierdzenie o solidarnym uczestniczeniu w likwidacji skutków nierówności ma, owszem, wymiar propagandowy, ale treściowo jest równe zeru. W porównaniu z treścią poszczególnych przepisów stanowi wręcz nadużycie, bowiem o przywróceniu równości mowy być nie może: gdy waga przechyli się na inną stronę w jeszcze większym wymiarze – to będzie to raczej odwrócenie nierówności.
Z problemami spotykamy się już w art. 1, gdzie mowa o kredytach zawartych od 1 stycznia 2000 r. i jednocześnie obowiązujących w tym dniu. Czy zatem kredyt udzielony wcześniej, ale obowiązujący w tym dniu będzie poddany tej ustawie? Czym jest samo obowiązywanie umowy (bo według ustawodawcy czym innym niż jej trwanie na skutek zawarcia)? Tego nie wie nikt. W tym samym art. 1 jest mowa o umowie kredytu o kredyt denominowany lub indeksowany. Ja wiem, że to tylko stylistyka, skrót myślowy, ale tak się prawa nie pisze!
W art. 2 mamy do czynienia z konsumentem, wszak to jemu należy się pomoc. Jednak, o zgrozo, za konsumenta uznano też jednoosobowego przedsiębiorcę, o ile nie dokonał odpisów amortyzacyjnych w związku z nieruchomością obciążoną hipoteką. Samo to, że mógł to zrobić, oznacza, że nabył ją w ramach prowadzonej działalności gospodarczej, a więc konsumentem być nie mógł. O pomstę do nieba woła również definicja kredytu indeksowanego (art. 2 pkt 5), który został określony jako indeksowany, waloryzowany lub stanowiący równowartość określonej ilości waluty innej niż polska. A więc mamy definicję, która tłumaczy słowo definiowane, mówiąc, że x to x, y i z. Bez komentarza.
Przejdźmy do art. 3. Jego ust. 4 wprowadza prawo do złożenia reklamacji, jeśli konsument nie zgadza się z wyliczeniami banku. A co, jeśli bank nie uwzględni reklamacji? Co, jeśli jego wyliczenia okażą się prawidłowe? Czy ustawa określa to w sposób wystarczający? Wydaje się, że nie. Ale to nic w porównaniu z ust. 5, który daje uprawnienie zaliczenia dotychczasowych wpłat na kapitał. Czy to jest sprawiedliwe? Czy to nie jest zbyt daleko idąca ingerencja państwa w stosunki prywatnoprawne? Wydaje się, że tak robić nie wolno, a tego typu zachowania podważają nie tylko zaufanie do prawa, do państwa, lecz także do kontrahentów. Jak mam się czuć, jeżeli pożyczam komuś pieniądze i wiem, że za jakiś czas państwo może wydać ustawę, która całkowicie zmodyfikuje zawartą umowę na moją niekorzyść?
W art. 4 czytamy o oświadczeniu konsumenta prowadzącego jednoosobową działalność gospodarczą (komputer mi się wiesza, gdy piszę te słowa) zawierającym klauzulę o świadomości odpowiedzialności karnej za fałszywe oświadczenie. Problem polega na tym, że takiej odpowiedzialności w prawie karnym nie ma. Nie jest to przecież przewidziane w kodeksie karnym fałszywe zeznanie przed sądem ani (może, ale nie musi być) oszustwo. O jaką więc odpowiedzialność chodziło projektodawcy?
W art. 5 ust. 1 pkt 1 mowa o kursie korzystniejszym dla konsumenta. A dlaczego? Czy to jest ta równowaga? Ale to jeszcze nic. W art. 5 ust. 1 pkt 4 mowa o średniej marży. Jeżeli marża była wyższa od średniej, zostanie obniżona. Mam tylko jedno pytanie: dlaczego bank nie może pobierać marży większej od średniej? Przecież na średnią składają się i te mniejsze, i te większe. To nie jest średnia marża dla całego sektora, ale średnia trzech banków, które miały największą sumę bilansową w miesiącu zawarcia umowy. Nie doprecyzowano jednak, czy chodzi o średnią ważoną. Co więcej, zmusza to każdorazowo do wyliczania takiej średniej dla największych banków (dlaczego dla największych?).
Uwag do ustawy jest więcej (chociażby w art. 9 ukryto pod płaszczykiem odszkodowania karę umowną za niewykonanie zobowiązania pieniężnego, co jest sprzeczne z art. 483 k.c.), ale ramy tekstu nie pozwalają na podzielenie się wszystkimi. Można popierać lub krytykować samą polityczną interwencję w zawarte na wolnym rynku umowy. Ale jeśli już ta interwencja ma się zdarzyć, to niech będzie przeprowadzona porządnie.