PRL minął, lecz socjalistyczna woń pokazowych inwestycji wciąż snuje się od Tatr po Bałtyk. W pogoni za blichtrem czy to sołtys, czy minister wznoszą monumentalne pomniki dokonań, których ekonomiczny sens nie ma znaczenia, byle wzbudzały podziw
Neo Seoul, Korea, rok 2144. Genetycznie zmodyfikowane klony ludzi – fabrykanci – sprowadzone do roli pozbawionych praw niewolników, wykonują uciążliwe prace, które są ich jedynym celem istnienia – są górnikami w kopalniach uranu, sprzątają, usługują, są dawcami organów – wszystko po to, by uprzywilejowana część społeczeństwa mogła w komfortowych warunkach wydawać pieniądze w gigantycznych galeriach handlowych. Nieustanna konsumpcja to obowiązek, bo prawo określa limity wydatków, poniżej których nikomu nie wolno zejść. Oszczędzanie to przestępstwo, zagrażające korpopaństwu. Pozbywanie się pieniędzy ułatwiają wszechobecne reklamy, umieszczane nawet na skrzydłach motyli czy wyświetlane na tarczy księżyca. Przerażająca wizja świata zdominowanego przez konsumpcjonizm, którą opisuje w swojej epopei „Atlas chmur” brytyjski pisarz David Mitchell, to przyszłość, która już się zaczęła.
Kulturowy przymus osiągnięcia materialnego sukcesu, podsycany przez reklamę, media i liderów opinii, powoduje, że gromadzenie dóbr stało się miarą własnej wartości i sposobem na osiągnięcie szczęścia. Uwierzyliśmy, że tyle jestem wart, na ile mnie stać. Dlatego trzeba pokazać temu drugiemu – sąsiadowi, koledze, wyborcy – że jestem bardziej wartościowy, bo stać mnie na więcej. Bo porównania z innymi są najłatwiejszym sposobem poprawy samooceny.
Absurdy na pokaz
Doktor Dorota Krzemionka-Brózda z Instytutu Psychologii Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor naukowy czasopisma „Charaktery”, uznaje takie kreowanie wizerunku za symbol naszych narcystycznych czasów, w których kultura skłania do skupiania się na własnym ego. Ta pogoń za blichtrem – tłumaczy – kryje niepewną samoocenę i wieczną obawę, że nie jesteśmy warci tyle, ile byśmy chcieli.
U zwykłego Jana Kowalskiego ta niepewność i wygórowane oczekiwania powodują nieustanny popyt na kredyty, z których finansowane są dobra pozwalające ten stan niepewności łagodzić. Z comiesięcznych pensji środków na uśmierzenie bólu niedoboru najczęściej bowiem nie wystarcza. U decydentów pojawia się dodatkowo pragnienie wznoszenia monumentalnych inwestycji łechcących ego – o co jest łatwiej, bo wydaje się na nie publiczne pieniądze.
Takie efekciarstwo jest wszechobecne i dotyczy każdego poziomu zarządzania finansami, od budżetów domowych przez gminne po środki Skarbu Państwa. W efekcie kupujemy pendolino, choć te szybkie pociągi nie mają u nas po czym jeździć, a znaczna część kolejowego taboru pamięta ubiegły wiek. Budujemy płatne autostrady, spychając na dalszy plan drogi szybkiego ruchu i ucywilizowanie transportu lokalnego. Wznieśliśmy stadiony na Euro, które trzeba dziś zamieniać na lodowiska czy areny cyrkowe, by ciułać grosz do grosza na zapłacenie gigantycznych rachunków i spłatę kredytów. A i tak niewiele to daje, bo straty wciąż widnieją w księgach rachunkowych.
Byle mieścina ma już aquapark, każdy ryneczek wyłożony jest kolorową kostką z wytyczonymi drogami dla rowerów, fontannami, bożonarodzeniową iluminacją, choć sypią się nieskanalizowane kamienice ukryte za rogiem i w podwórkach. W centrach miast i miasteczek rosną imponujące parki rekreacyjne ze strefą fitness, termami i ogrodem botanicznym. Powstają lotniska w prowincjonalnych miastach, gdzie latają co najwyżej liście miotane wiatrem, bo samolot to pojawia się raz dziennie 10 kilometrów nad pasem startowym. Dochodzi do tak absurdalnych sytuacji, że w Radomiu organizowane są płatne wycieczki, by pozwiedzać pusty aerodrom. Kraj przeżywa tunelomanię, zarządcy miast za punkt honoru postawili sobie pochowanie pod ziemią wszelkich dróg i torów. W centrum bogatego Paryża czy Sztokholmu metro jeździ kilkukrotnie tańszymi mostami – w Warszawie trasa biegnie oczywiście pod Wisłą.
Panie masowo owijają się szalami w charakterystyczną kratkę znanej snobistycznej firmy, najpewniej zresztą podróbkami, choć pozostała część ich stroju pochodzi z supermarketu i bazaru. Panowie kupują na morderczy kredyt terenówki, choć w życiu nie zjadą z asfaltu. Każdy musi mieć co najmniej 40-calowy płaski telewizor i smartfon jak stół z wyświetlaczem full HD, choć oglądamy przeważnie wiadomości, skoki Stocha i Kevina na święta, a telefony prócz pustej gadaniny służą do grania w zabijacze czasu w pociągu czy tramwaju.
Pracusie i próżniaki
– Amerykański ekonomista i socjolog Thorstein Veblen już w 1899 r. opublikował „Teorię klasy próżniaczej”, w której wprowadził pojęcie ostentacyjnej konsumpcji. Veblen uważał, że klasa próżniacza to część społeczeństwa, która uznaje kult pieniądza, a rekrutuje się z ludzi, którzy zdobyli kiedyś powodzenie finansowe – najprawdopodobniej przez to, że posiadają wyjątkowo silne cechy łupieżcze, a więc podejmują różne sprytne manewry i manipulacje, nie brzydząc się też oszustwem, żeby gromadzić bogactwo – zauważa dr hab. Agata Gąsiorowska, prodziekan ds. nauki i rozwoju Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu.
Veblen – kontynuuje ekspertka – miał na myśli biznesmenów, finansistów i arystokrację. Przeciwieństwem tejże klasy próżniaczej opartej na kulcie pieniędzy jest klasa produkcyjna, a więc osoby wykonujące zawody techniczne, co prawda o niższym prestiżu, ale wytwarzające konkretne rzeczy i kierujące się innym etosem pracy – opartym na instynkcie dobrej roboty, bezinteresownej ciekawości i bliskich relacjach społecznych. W interesie klasy próżniaczej – opisywał autor książki – jest utrzymywanie nierównego podziału bogactwa i środków utrzymania, bo jej cecha to po prostu posiadanie – nie umiejętności, możliwość wytwarzania dobrych produktów, wiedza, tylko posiadanie samo w sobie.
– Klasa próżniacza potrzebuje więc sposobu na to, by demonstrować swoją pozycję społeczną, a jedynym w zasadzie dostępnym sposobem jest ostentacyjna konsumpcja, czyli inaczej konsumpcja na pokaz. Takie ostentacyjne używanie dóbr przynosi szczególny prestiż wtedy, gdy są one wykorzystywane do beztroskiego spędzania czasu. Muszą być luksusowe, mogą to być też różne kosztowne zabawy, a całą konsumpcję ostentacyjną powinny cechować rozrzutność i marnotrawstwo. Jest to bliskie staropolskiemu: zastaw się, a postaw się – czyli za wszelką cenę pokaż innym, że jesteś bogaty, nawet jeśli będziesz musiał się zapożyczyć – opowiada prodziekan SWPS.
Jak to się ma do dzisiejszej rzeczywistości? Dziś rzesze ludzi chciałyby być taką właśnie klasą próżniaczą, lepszą z samego faktu posiadania. Skoro jednak nie stać nas na naprawdę wysoki poziom życia, zostaje nam jedynie ostentacyjna konsumpcja w małym wymiarze – właśnie drogiego szalika albo jego podróbki, zakładanej do taniej kurtki. Przywiązanie do dóbr materialnych daje nam ułudę lepszego samopoczucia i chwilowego podniesienia własnego statutu – ale jest to tylko ułuda, bo rzeczy nie mają takiej faktycznej mocy – a więc tych symboli prestiżu potrzebujemy coraz więcej i więcej. – Veblen pisał też o spekulantach giełdowych, bankierach, finansistach – nowej przedsiębiorczości, która nic tak naprawdę nie produkuje, a pieniądze na tym zarabia. Jeśli popatrzymy na świat wkoło nas, to właśnie taka klasa próżniacza stała się osią gospodarki – giełda, prezesi wielkich firm – „mój mąż z zawodu jest dyrektorem”. Przynależność do niej jest dla wielu nobilitacją. Nie wiem, czy przyczyną jest konsumpcjonizm, czy reklama, raczej są to równoległe skutki osadzania życia i bycia na pieniądzach. Pieniądze bowiem, nie tylko rozumiane jako zyski czy straty, ale jako coś, co nas otacza, o czym się mówi i myśli, zmieniają poszczególnych ludzi i funkcjonowanie całych społeczeństw. Z naszych badań, lecz także analiz prowadzonych w Ameryce Północnej, Indiach i wielu krajach Europy, wynika, że myśląc o pieniądzach, stajemy się bardziej skoncentrowani na sobie, na swoich celach i interesach, kosztem innych ludzi – a jeśli ich nie ignorujemy, to tylko dlatego, żeby nas mogli podziwiać. Tylko to ma być takie podziwianie z daleka – świat kręcący się wokół pieniędzy nie jest światem bezinteresowności, bliskości i ciepła. A skoro nie damy poznać drugiemu, jacy naprawdę jesteśmy, to musimy pokazać to, co widać. A co widać? Właśnie ostentacyjną konsumpcję – wyjaśnia Agata Gąsiorowska.
Byle z gestem
Wspomniana mentalność „zastaw się, a postaw się” nie jest cechą wyłącznie szeregowych obywateli i nie dotyczy tylko własnego podwórka – to cecha powszechna, a rozmach skutków podejmowanych za jej sprawstwem decyzji zależy od zajmowanego stanowiska czy pełnionej funkcji. Dla radnych podziw musi wzbudzać ich wieś, miasteczko czy okolica, która ma być lepsza od tej sąsiedniej, ładniejsza, bardziej nowoczesna. Na szczeblu rządowym mechanizm jest ten sam, tylko skala pomników dokonań znacznie większa.
– W psychologii ekonomicznej od wielu lat wiadomo, że swoje ciężko zarobione pieniądze oglądamy wiele razy, zanim je wydamy. Ale pieniądze znalezione, wygrane, a przede wszystkim cudze wydajemy bezmyślnie i bardzo rozrzutnie. A decydenci z całą pewnością nie mają poczucia, że wydają swoje – zaznacza naukowiec z SWPS we Wrocławiu.
– Potrzeba nadmiaru i jego eksponowania to pozostałości po kulturze szlacheckiej i norm wywodzących się ze wsi, z kultury chłopskiej. Bo bogaty chłop przyjmował postawy szlacheckie. W myśl zasady: zastaw się, a postaw się, pragnął, by go po strzegano jako jeszcze bogatszego. Dostatek był traktowany jako oznaka prestiżu. To przetrwało do dziś i widać np. w folklorze weselnym czy komunijnym. Ta celebracja, przymus pokazania się to ewenement w skali światowej – zauważa dr Mirosław Pęczak z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Według kulturoznawcy UW takie zachowanie jest niezmienne w polskim społeczeństwie i niezależne od zakrętów historii. Przed wojną wyśmiewano sławojki, choć na wsiach higiena była koszmarna i takie toalety odegrały dużą rolę cywilizacyjną. Za to podziwiano akty strzeliste, monumentalne pomniki dokonań.
– Wystarczy wspomnieć choćby wielkie budowy socjalizmu. Każdy sekretarz wojewódzki chciał pozostawić po sobie pomnik, by go chwalono w centrali. Za Stalina powstała Nowa Huta, za Gomułki tysiąc szkół na tysiąclecie, Gierek postawił Hutę Katowice, tylko Jaruzelskiemu nie udało się niczego takiego dokonać – śmieje się naukowiec z warszawskiej uczelni.
Zwykły śmiertelnik też stawiał swoje pomniki – w PRL symbolem prestiżu był samochód, choćby kiepskiej jakości, nawet jeśli częściej stał na podwórku zepsuty, niż jeździł. Prestiż był jego podstawową i najważniejszą funkcją, jako środek transportu syrenka czy trabant używany był niejako przy okazji. W nowszych czasach dorabiające się społeczeństwo zaczęło traktować swoje domy tak jak kiedyś socjalistyczne samochody. Ozdobne płoty, bogate elewacje, choćby wewnątrz brakowało na tynki, z zewnątrz dom musiał imponować.
Aspiracje do rozrzutności
– Ta ostentacja konsumpcjonizmu powoli zaczyna się zmniejszać. Ludzie zaczynają się uczyć, przyzwyczajać do dóbr, doceniać pozamaterialne wartości. Przy czym najwolniej się uczy klasa średnia, aspirująca – grupa, która ma rywalizacyjny stosunek do rzeczywistości. Badania pokazują, że klasa niższa, ludowa i ta wyższa, określana nie tylko przez pieniądze, lecz także wysoki kapitał społeczny, mają podobny stosunek do pewnych dóbr. Na przykład rower – ludzie niezamożni mają rowery kiepskiej jakości, bo ich na droższe nie stać, ale też dwukołowiec jest dla nich tylko środkiem transportu. Podobnie dla klasy wyższej nie ma znaczenia, choć nie z powodów finansowych, marka roweru. Za to ci aspirujący, klasa średnia, muszą mieć, mówiąc kolokwialnie, rower full wypas znanej marki z najdroższymi podzespołami. Niestety, na różnych szczeblach państwa rządzi nami właśnie klasa aspirująca, politycy, którym brakuje dojrzałości, którzy są przywiązani do prostego porządku, pełnego przywar rodem z poprzednich epok – tłumaczy Mirosław Pęczak.
Jeśli u decydentów dodamy imperatyw wiecznego udowadniania własnej wartości poprzez zewnętrzne oznaki bogactwa – niejako wrodzony przymus wzbudzania podziwu – do stosunkowo łatwego dostępu do nie swoich środków finansowych, wynik może być tylko jeden – trwonienie publicznych pieniędzy.
Co ciekawe, w ich marnotrawieniu nie przeszkadzają postawy wyborców. Gdy media ujawnią polityka czy samorządowca, który utopił środki z podatków w prywatnym czy partyjnym interesiku, oburzenie widzów czy czytelników jest wielkie i wydaje się autentyczne. Ale już w przypadku fasadowych inwestycji, choć teoretycznie oczekujemy od rządzących kierowania się racjonalnym myśleniem i rachunkiem ekonomicznym, a nie emocjami, bezrefleksyjnie przyjmujemy to, co nam sprezentują. Widać to zwłaszcza po tym, jak gładko łapiemy się na wszelkiego rodzaju kiełbasy wyborcze – puste obietnice oświetlane drogimi i zbędnymi pomnikami rozrzutności.
Tłumacząc ten fenomen, Agata Gąsiorowska przypomina wyniki badań naukowców Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie.
Eksperymenty psychologów prof. Bogdana Wojciszke i Konrada Bociana pokazały, że zaangażowanie własnego interesu wpływa na sposób wydawania ocen moralnych. Jeśli widzimy, że ktoś łamie prawo czy choćby narusza przyjęte normy lub zasady, ale jest to działanie na naszą korzyść, to nie tylko nie oceniamy tego negatywnie, lecz nawet uznajemy to za postępowanie słuszne. W przeciwnym wypadku, jeśli nie odniesiemy z takiego zachowania korzyści, mamy je za nieuczciwe. Takie zniekształcanie ocen moralnych działa w sposób automatyczny i niekontrolowany.
– Jeśli ktoś oszukuje, ale ja na tym nie tracę, to raczej ani mnie to ziębi, ani grzeje. Jeśli widzę, że mogę stracić, to oceny moralne się bardzo zaostrzają. Ale jeśli ktoś oszukuje, ale ja na tym zyskuję, to mimowolnie zaczynam taką osobę lubić, bo przecież działa na moją korzyść. Co więcej, jeśli patrzymy na to z boku, to wydaje się nam, że jesteśmy w stanie potępić takiego oszusta. Lecz jeżeli faktycznie znajdujemy się w sytuacji, w której możemy na cudzym oszustwie zyskać, jesteśmy raczej przychylni niż potępiający – podsumowuje Agata Gąsiorowska.
Na pocieszenie pozostaje świadomość, że Polska to niejedyny kraj, który kupił sobie szybki pociąg, nie mając odpowiednich dla niego torów. Chińczycy w ciągu ostatnich pięciu lat wydali prawie siedem bilionów dolarów na autostrady donikąd, miasta widma i fabryki, w których nikt nie rozpoczął żadnej produkcji. Ale co tam dziki wschód. W nowoczesnych – wydawać by się mogło – Włoszech wydano w ostatniej dekadzie ponad dwa miliardy euro na podobne nietrafione inwestycje. Ich symbolem stał się wybudowany z wielkim rozmachem terminal dla statków wycieczkowych w porcie w Cagliari na Sardynii, jeden z najnowocześniejszych obiektów tego typu na świecie. Nie mógł tam jednak zawinąć żaden statek. Było za płytko.