Wiodłem kiedyś spór z sędzią, który był zdania, że powinien otrzymywać – podobnie np. jak dziennikarze – honorarium z tytułu praw autorskich do napisanych przez siebie pism, w szczególności uzasadnień wyroków.
Oczywiście sędzia jest wynagradzany za pracę. Może nie tak hojnie, jak chciałaby prezes SN Małgorzata Gersdorf, ale przyzwoicie jak na nasze realia. Chodziło więc raczej o to, żeby zmienić charakter tego wynagrodzenia: do honorariów można przecież stosować 50-proc. koszty uzyskania przychodów (teraz do pewnej granicy).
Urzędnikom nie chodzi o pieniądze. Zabiegają jedynie o to, by ich nazwisko widniało np. pod analizą, którą sporządzili. To bardzo dobry pomysł. Nie ma powodu, by autor był anonimowy albo – co gorsza – by ktoś mógł sobie autorstwo przypisać, jak to się w wielu środowiskach zdarza. Co innego bowiem prawa autorskie majątkowe (czyli np. pieniądze za efekty twórczej pracy i za korzystanie z nich), które mogą, a niekiedy nawet powinny przypadać automatycznie pracodawcy, a co innego prawa osobiste. Z tych ostatnich prawo do autorstwa dzieła, w tym raportu, opracowania itd., a nawet uzasadnienia decyzji (czemu nie?), powinno urzędnikom przysługiwać (ale z przyczyn praktycznych prawo do nienaruszalności treści i formy utworu raczej już nie). Każda praca świadczy o tym, kto ją wykonał, i powinna iść na jego rachunek. Zła – będzie złym świadectwem dla podpisanego pod nią, dobra – dobrym. Może to być więc dodatkowe narzędzie oceny urzędników i sposób na odnajdywanie prawdziwych talentów w tej grupie zawodowej.