Kraje Wspólnoty muszą oszczędzić na administracji, bo takie zalecenia płyną z Brukseli. Instytucje unijne tymczasem nie zamierzają ograniczać zatrudnienia we własnych, i tak rozbudowanych strukturach.
Największym pracodawcą europejskich urzędników jest Komisja Europejska. W 27 dyrekcjach generalnych, czyli unijnych ministerstwach, pracuje 32,6 tys. urzędników. W kluczowych obszarach: konkurencyjności, spraw gospodarczych i rynku wewnętrznego, zatrudnienie w KE wzrosło odpowiednio o 6,78 proc., 27,3 proc. i 13,5 proc., jeśli porówna się pierwszy kryzysowy rok 2008 z obecnym.
Największy skok w skali całej Komisji nastąpił w 2009 r. (w stosunku do 2008 r.). Liczba urzędników wzrosła wówczas aż o 41 proc. Idzie to oczywiście w parze z pęcznieniem kosztów unijnej administracji z roku na rok. W 2008 r. wydano na nią 6,4 mld euro. Na bieżący rok w budżecie zaplanowane jest już 8,4 mld euro. Ponad połowa z tej sumy zostanie przeznaczona na pensje. Nie obniżano ich od początku kryzysu.
Przy negocjacjach nad nowym budżetem na lata 2013–2020 ogłoszono 5-proc. redukcję w zatrudnieniu, ale w kontekście oszczędności wymuszonych przez unijną machinę w krajach członkowskich obniżki te są symboliczne. Grecja planuje redukcję administracji o 150 tys. etatów, a rząd brytyjski odchudził administrację o 29 tys. pracowników, czyli ok. 6 proc. – Unia do pewnego stopnia stara się kontrolować wydatki, ale według nas jest to nadal stanowczo za mało – mówi DGP Paweł Świdlicki z brytyjskiego think tanku Open Europe.
Open Europe krytykuje UE za zbyt konserwatywne działania w kwestii wydłużania czasu pracy, hojnych uposażeń i przywilejów. Pensja pracownika etatowego Komisji zaczyna się od 31 tys. euro rocznie i może dojść do 220 tys. euro. Uzupełniają ją dodatki, m.in. w wysokości 16 proc. podstawowego uposażenia, jeśli praca wymaga przeprowadzki. Przenosiny uprawniają także do jednej pensji gratis. Do tego dochodzą dodatki na dzieci, ich edukację, a także ubezpieczenie zdrowotne.
Jednak nawet jeśli Komisja zaciśnie pasa, inne instytucje przejedzą te oszczędności. W Parlamencie Europejskim zatrudnienie w ciągu ostatniej dekady wzrosło o ponad połowę, a budżet zwiększył się w latach 2009–2012 o jedną piątą. Około tysiąca pracowników parlamentu zarabia więcej niż europosłowie. A i oni na poziom uposażeń nie powinni narzekać.
Parlament generuje też gigantyczne koszty. Tylko w 2010 r. na tłumaczenia dokumentów przygotowawczych wydano 90 mln euro. A NATO ma 28 członków, ale tylko dwa języki urzędowe. ONZ ze 193 krajami takich języków ma 6. Ze specjalistycznych wyliczeń wynika, że ograniczenie liczby unijnych języków urzędowych do 6 zmniejszyłoby koszty tłumaczeń do 5,4 mln euro rocznie. Rozwiązanie kwestii „strasburskiego cyrku”, czyli wędrówki posłów i dokumentów z Brukseli do Strasburga i z powrotem, mogłoby zaoszczędzić kolejne 200 mln euro. Najbardziej zatrważające jest jednak konsekwentne zwiększanie liczby unijnych agencji. W unijnych instytucjach pracuje ok. 56 tys. osób.

Agencje: ziemia obiecana unijnych urzędników

Unijne agencje to pozostająca poza jakąkolwiek kontrolą urzędnicza ziemia obiecana, strefa, gdzie biurokracja swobodnie rośnie. Do 1990 r. istniały zaledwie trzy agencje. Teraz jest ich 52, z czego połowa powstała po 2003 r. W raporcie „The Rise of the EU Quangos” think tank Open Europe (OE) szacuje, że w 2012 r. kosztowały one europejskiego podatnika 2,64 mld euro, aż o jedną trzecią więcej niż w 2010 r. Wtedy też pracowało w nich 9031 osób. Open Europe szacuje, że dzisiaj może ich być ponad 10 tys.

Część tego wzrostu jest efektem powołania w 2011 r. Europejskiego Systemu Nadzoru Finansowego, w którego skład wchodzą Europejski Urząd Nadzoru Bankowego (EBA), Europejski Urząd Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych (EIOPA), Europejski Urząd Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych (ESMA) oraz Europejska Rada ds. Ryzyka Systemowego (ESRB). Do 2014 r. ich budżet i zatrudnienie mają się podwoić (każda kosztuje ok. 20 mln euro rocznie), ale ten wydatek akurat nie budzi kontrowersji. Wiele z pozostałych agencji – np. Europejskie Centrum Rozwoju Kształcenia Zawodowego – już niekoniecznie.

– Każde państwo chce mieć własną agencję, a niektóre traktują to jak okazję do stworzenia nowych miejsc pracy – tłumaczy Paweł Świdlicki z Open Europe. Dlatego niektóre agencje mieszczą się poza wielkimi metropoliami, w czym mistrzem jest Hiszpania (Alicante, Bilbao, Vigo i Torrejon de Ardoz). Sama Komisja przyznała kilka lat temu, że egzotyczne lokalizacje znacząco zwiększają koszty urzędniczych podróży. Polska wywalczyła dla siebie Europejską Agencję Zarządzania Współpracą Operacyjną na Zewnętrznych Granicach Państw Członkowskich Unii Europejskiej, w skrócie – Frontex. Według OE agencje w 2012 r. kosztowały Polskę 75,2 mln euro.

Agencje to organy unijne niepodległe żadnej z głównych instytucji, jak Komisja czy parlament. Oprócz zwykłych kompetencji, takich jak rejestracja znaków towarowych, leków czy chemikaliów, istnieją także bardziej egzotyczne, jak Centrum Satelitarne Unii Europejskiej czy Europejskie Wspólne Przedsięwzięcie na rzecz Realizacji Projektu ITER i Rozwoju Energii Termojądrowej. Niektóre agencje, zwane wykonawczymi, powołuje się na czas określony do spełnienia konkretnego zadania, np. wdrożenia systemu szlaków transportowych TEN-T.

– Kilka lat temu było porozumienie, żeby nie powoływać już więcej agencji. To, że praktyka nie pokrywa się z deklaracjami, wzbudza poczucie, że kosztują masę pieniędzy – mówi Tobias Bach z Uniwersytetu w Hanowerze, współautor raportu „Best practice in governance of agencies”. Bach argumentuje, że wiele agencji ściśle współpracuje z krajowymi odpowiednikami, koordynując i wymieniając informacje. Zdaniem Open Europe bez szkody można byłoby zlikwidować 10 z nich, m.in. Europejską Agencję Praw Podstawowych, Instytut Równości Płci, Europejską Fundację na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy. Przyniosłoby to oszczędności rzędu 442 mln euro.