W ubiegłym roku kapitał zachodni zainwestował w polskim przemyśle 10 mld euro, dzięki czemu powstało 10 tys. miejsc pracy. To znaczy, że jedno z nich kosztowało milion euro. Polski urząd pracy może dać bezrobotnemu 20 tys. zł na podjęcie działalności gospodarczej - mówi Jerzy Bartnicki, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Kwidzynie i przewodniczący Ogólnopolskiego Konwentu Dyrektorów Powiatowych Urzędów Pracy.
Zgadnie pan, co może oznaczać zapis: TW. 02.02.12.?
Chodzi o tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa i jego sygnaturę w aktach IPN?
Też tak myślałam. Okazało się jednak, że jest to termin wizyty wyznaczony bezrobotnemu w Powiatowym Urzędzie Pracy na 2 lutego 2012 r. Powinno tak być?
Średnio się kojarzy, ale dlaczego nie?
Bo to nieludzkie i nieeleganckie.
Ale jest krótko, szybko i na temat.
Pan to mówi poważnie?
Niestety tak. W Polsce mamy ponad 2 miliony zarejestrowanych bezrobotnych. Każdego z nich urząd pracy musi obsłużyć. Żeby to było możliwe, musi to zrobić sprawnie i szybko.
Obsługa najczęściej polega na tym, że bezrobotny przyszedł, a wy odhaczacie w rejestrze, że przyszedł w terminie. Propozycji pracy nie otrzymał ani jednej, ale kolejne „TW” na pewno dostanie, na przykład na 12.04.12. Mrożek by tego nie wymyślił.
Urząd pracy ma się trzymać przepisów, a przepisy są, jakie są. Nie my je wymyślamy.
Niepojawienie się w terminie grozi natychmiastowym wyrejestrowaniem. Dotyczy to także matek, które czuwają w szpitalu przy ciężko chorych dzieciach.
Czasami urząd, który termin wyznaczył, może go zmienić. Wystarczy poprosić.
Czasami, czyli jak często się to zdarza?
Raczej rzadko, a to dlatego, że znaczna część bezrobotnych, którzy chcą zmienić termin wizyty, łże na temat powodów. Z moich obserwacji wynika, że kręci mniej więcej 80 procent. W urzędzie w Kwidzynie mamy klienta, któremu co miesiąc umiera ktoś w rodzinie. Ostatnio próbował mnie przekonać, że umarła mu ciotka. Ale nie przekonał. Kiedy oznajmiłem mu, że ma wyjątkowo liczną rodzinę i wyjątkowo słabego zdrowia, facet szybciutko się zmył.
Ten akurat oszukał, ale urzędy pracy identycznie traktują uczciwych.
Po oczach trudno poznać, kto ma trudną sytuację, a kto jest nałogowym, zawodowym kombinatorem.
Lepiej więc z góry założyć, że kombinują wszyscy?
Powtarzam: kombinuje zdecydowana większość. Na przykład są w naszym rejestrze bezrobotnych, otrzymują zasiłek i jednocześnie podejmują legalną pracę, za którą dostają wynagrodzenie. Co roku zgłaszam do prokuratury, bo taki mam obowiązek, 30 – 40 przypadków poświadczenia nieprawdy.
Sporo, zgoda, ale to jeszcze nie powód, żeby wszystkich traktować jak gorszy gatunek człowieka.
Gorszy gatunek? Z tym to pani przesadziła.
Urzędnik ma być jak fortepian – grać niezależnie od tego, czy usiądzie przy nim wirtuoz, czy pijak. Niestety, nie każdy potrafi zagrać – o pułapkach polskiej biurokracji opowiada szef PUP
Proszę więc skomentować taką scenkę: do urzędu pracy przychodzi starsza pani. Na pewno zaniedbana, na pewno nie pachnie perfumami od Ives Saint Laurenta. Rejestruje się, zmierza ku wyjściu, a urzędniczka – zanim kobieta opuści pomieszczenie – chwyta za dezodorant, gania z nim po pokoju, rozpyla i komentuje: „Ależ babsko cuchnie!”... Starsza pani to słyszała.
Paskudna sytuacja. Proszę jednak spojrzeć na to od innej strony. Dla tej kobiety była to jedna wizyta. Dla pracownika urzędu pracy natomiast mógł być to już któryś z rzędu interesant. Jeśli dziennie ma ich kilkudziesięciu, w którymś momencie może być tym zmęczony i puszczą mu nerwy.



Bierze pieniądze za to, żeby trzymać je na wodzy.
Powinien, ale teoria teorią, a w życiu różnie się może zdarzyć. Byłem niedawno na szkoleniu, podczas którego usłyszałem fajną definicję urzędnika. Otóż urzędnik powinien być jak fortepian. On ma grać niezależnie od tego, czy do klawiatury siada wirtuoz, czy pijak... Niestety, nie każdy potrafi zagrać.
Czy bezrobotni często skarżą się panu na urzędników, którzy źle ich potraktowali?
Czasami się skarżą. Wszczynam wtedy postępowanie wyjaśniające i doprowadzam do konfrontacji interesanta z urzędnikiem. W 99 procentach przypadków okazuje się, że rację miał mój pracownik.
A pozostały 1 procent w jaki sposób jest karany?
Do tej pory tylko groziłem palcem i to wystarczało. Każdy mój pracownik doskonale wie, że od zostania bezrobotnym dzieli go 60 centymetrów blatu między nim a interesantem. Ma świadomość, że jeśli popełni karygodny błąd, natychmiast się rozstaniemy.
Czy urzędy pracy są w Polsce w ogóle potrzebne? Co by się stało, gdyby rząd, poszukując kolejnych oszczędności, zlikwidował je w tym roku?
Skoro takie urzędy funkcjonują we wszystkich cywilizowanych krajach, to zakładam, że również w Polsce są niezbędne. Pod względem fachowym i organizacyjnym te nasze nie ustępują już najlepszym urzędom pracy na Zachodzie. Tak zgodnie twierdzą eksperci zachodni.
Ale oni mają pieniądze na działalność, a nasze urzędy pracy ledwie zipią.
I tu zaczyna się dramat. Wiele razy rozmawiałem z moimi kolegami kierującymi urzędami pracy w Belgii i w Niemczech. Kiedy zaczynam opowiadać o braku pieniędzy, oni w ogóle nie rozumieją, o czym mówię. Przyznam, że sam też przestaję rozumieć. W tym roku zablokowano nam 5 mld zł z Funduszu Pracy. Jest to fundusz celowy, który w całości powinien być przeznaczony na aktywizację zawodową osób bezrobotnych. Tych pieniędzy nie wolno zamrażać tylko po to, by poprawić księgowy wizerunek budżetu państwa.
Ale zostały zamrożone. Efekt jest taki, że na pomoc bezrobotnym otrzymacie zaledwie 3,4 mld zł. O 200 mln zł więcej niż w ubiegłym roku, ale aż o ponad 50 proc. mniej niż w 2010 r. Na co to starczy? Na bezsensowne kursy dla pań w stylu: „Jak być pewną siebie”?
Niepotrzebnie pani ironizuje. W Kwidzynie jeszcze kilka lat temu takie z pozoru egzotyczne kursy cieszyły się wśród bezrobotnych wielkim powodzeniem. Wymyśliliśmy na przykład kurs dla pań po pięćdziesiątce, które w trakcie szkolenia dowiadywały się, jak obsługiwać telefon komórkowy, jak korzystać z bankomatu, jak szukać informacji w internecie. Dowiadywały się nawet tego, że od czasu do czasu warto zajrzeć do kosmetyczki lub fryzjera.
A pracy jak nie miały przed kursem, tak nie miały po kursie?
W naszym kraju istnieje wielka grupa ludzi wykluczonych. Mają bardzo niską samoocenę i w związku z tym nie potrafią znaleźć się na rynku pracy. Na spotkaniu z potencjalnym pracodawcą już od progu mają minę osoby przegranej, nic niewartej. Po takim kursie znacznie łatwiej jest szukać pracy. Niestety, nie stać nas już na ich organizowanie. W ogóle na niewiele nas stać. W tym roku rzeczywiście dostaliśmy na działalność o 200 mln zł więcej niż w zeszłym roku. Jeśli jednak podzieli się tę kwotę przez prawie 400 urzędów pracy w całej Polsce, średnio wyjdzie około pół miliona złotych na urząd. To żadne pieniądze. W moim urzędzie starczą na 2 tygodnie pracy. Do normalnego funkcjonowania potrzebuję około miliona złotych miesięcznie na aktywizację bezrobotnych. W tym roku dostałem już 3 miliony i pewnie z półtora jeszcze dostanę. Wystarczy na nieco ponad kwartał intensywnej pracy.
A później będziecie ją pozorować. Może więc mają rację ci, którzy uważają, że pracownicy urzędów pracy od kwietnia do grudnia powinni być zatrudniani najwyżej na pół etatu, bo wtedy w tych instytucjach i tak się nic nie dzieje?
Być może tak to wygląda z zewnątrz. Dwa lata temu PUP w Kwidzynie otrzymał rekordowo dużo pieniędzy. Przyznaliśmy wtedy pracodawcom tyle refundacji, że ciągle jeszcze je rozliczamy. Pracodawca ma bowiem obowiązek utrzymać miejsce pracy przez 2 lata, a my co miesiąc musimy sprawdzić, czy on się z tego wywiązuje. Ilość pracy administracyjnej, jaką mają do wykonania nasze urzędy, jest naprawdę olbrzymia. Siedem lat temu miałem o 2 tysiące więcej zarejestrowanych bezrobotnych niż obecnie. Kwidzyński PUP zużywał wtedy 220 tys. arkuszy papieru. W zeszłym roku zużyliśmy aż 320 tys. arkuszy.
I dziwi się pan, że rozwścieczeni bezrobotni mówią, że w PUP-ach do perfekcji opanowano tylko papierologię? Po co wam ta biurokracja?
Nie ja ją wymyślam. Ktoś na górze zdecydował, że na wszystko musi być odpowiedni kwit, a ja – jak ten fortepian – muszę grać. Jeśli nie wypełnię odpowiednich rubryk w jakiejś tabelce i na czas nie wyślę tej tabelki tam, gdzie trzeba, spotka mnie za to kara.
Inny przykład bezsensownej biurokracji. Od lat wiadomo, że do nas czasami przychodzi się po pracę, ale jeszcze częściej tylko po to, aby dostać kwit uprawniający do bezpłatnego leczenia i wszelkich możliwych socjalnych benefitów. W tej chwili w Kwidzynie mam zarejestrowanych prawie 6 tysięcy bezrobotnych. Oznacza to, że moi pracownicy co miesiąc muszą wydać 6 tysięcy takich kwitów – wydrukować je, ostemplować, podpisać. W skali całego kraju są to już ponad 2 miliony kwitów. Kolejny absurd. Przecież to nie my powinniśmy się zajmować tym nieszczęsnym socjalem!
Ma pan pomysł, kto by mógł?
Podoba mi się model belgijski. Tam osobami, które są bezrobotne ponad 2 lata, zajmują się odpowiedniki polskich ośrodków pomocy społecznej. Do urzędów pracy należy opieka wyłącznie nad tymi, którzy rzeczywiście pracy szukają. Rozwiązanie proste jak konstrukcja cepa. W każdej chwili można by je wprowadzić również u nas.
To dlaczego się nie wprowadza?
Nie mam pojęcia. Pani Czesława Ostrowska, podsekretarz stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, przez 3 lata zapewniała nas, że składka zdrowotna będzie opłacana w inny sposób, że lada moment sprawa socjalu zostanie rozwiązana. Tak się nie stało i nie zanosi się na to, że szybko cokolwiek się zmieni.



Wrócę do pytania o sens utrzymywania w Polsce urzędów pracy w takim kształcie, w jakim one obecnie funkcjonują. Mówi się, że ich wpływ na rynek pracy jest żaden. Pan się z tym nie zgadza?
I tak, i nie. Nasi czołowi teoretycy od bezrobocia ciągle porównują Polskę do Wielkiej Brytanii, Belgii, Holandii czy Niemiec. Wymyślili na przykład, że indywidualny plan działalności urzędu pracy powinien się zakończyć ofertą pracy dla bezrobotnego. A jak ma się zakończyć, jeśli na 6 tysięcy zarejestrowanych bezrobotnych w Kwidzynie mam obecnie zaledwie kilkanaście propozycji? Łatwiej znaleźć ofertę pracy na pustyni na Saharze niż w Polsce. Teoretycy z Ministerstwa Pracy uważają jednak, że skoro na Zachodzie tak jest, to i u nas ma tak być. Zapominają tylko o tym, że w krajach zachodnich jest więcej ofert pracy niż bezrobotnych. My takiej sytuacji nie mieliśmy od ponad 20 lat i dlatego polski rynek wygląda zupełnie inaczej. Nasze urzędy nie tworzą miejsc pracy. Jesteśmy tylko pośrednikami między pracodawcami a bezrobotnymi. Jednych i drugich możemy wspomóc, ale tylko trochę.
Czyli polski system degeneruje i tych, którzy pracy poszukują, i tych, którzy ją dają, i tych, którzy pośredniczą w tym procederze, czyli urzędy pracy. Wszyscy tylko udają, że coś robią.
Odpowiem tak: w ubiegłym roku kapitał zachodni zainwestował w polskim przemyśle 10 miliardów euro, dzięki czemu powstało 10 tysięcy miejsc pracy. Znaczy to, że jedno miejsce kosztowało milion euro! Gigantyczne pieniądze, prawda? Polski urząd pracy na podjęcie działalności gospodarczej może dać bezrobotnemu maksymalnie 20 tysięcy złotych. Kiedy porówna się ten milion euro i te nasze 20 tysięcy, to pusty śmiech człowieka ogarnia. Mimo to dzięki wsparciu urzędów pracy 2 lata temu powstało w Polsce około 70 tysięcy małych firm. Byliśmy największym inwestorem na rynku pracy. Nawet jeśli założymy, że za jakiś czas połowa tych firm zniknie, to jednak połowa zostanie. Urząd pracy jest jak rolnik, który sieje zboże. Przestaniemy siać, przestanie cokolwiek rosnąć.
I na to się zanosi. W ubiegłym roku powstało już tylko 15 tysięcy nowych firm. 55 tysięcy mniej niż dwa lata temu. W tym roku będzie jeszcze gorzej.
To katastrofa gospodarcza. Na razie jeszcze tego nie widać. Zacznie się odbijać czkawką za dwa – trzy lata.
Ogólnopolski Konwent Dyrektorów Powiatowych Urzędów Pracy, któremu pan przewodniczy, nie jest w stanie uświadomić tego rządzącym?
Chcemy – i to za darmo – przekazać wiedzę, którą zdobywamy, kontaktując się codziennie z bezrobotnymi i pracodawcami. Jednak Ministerstwo Pracy woli płacić ciężkie miliony doradcom, których wiedza ogranicza się do teorii wkutej na uniwersytetach. Ta teoria nijak się ma do praktyki. Przykład pierwszy z brzegu. Próbujemy tłumaczyć, jak wielkim nieszczęściem jest to, że urzędy pracy mają budżety roczne, w związku z czym świat rodzi się dla nas 1 stycznia i kończy 31 grudnia. Zimą, kiedy nie ma prac sezonowych i powinniśmy być najbardziej aktywni, z powodu braku pieniędzy stajemy się najbardziej pasywni. Gdyby budżety PUP były dwu-, trzyletnie i nakładały się na siebie, mielibyśmy zagwarantowaną ciągłość działań. Pomysł prosty, ale od lat niemożliwy do zrealizowania.
Dlaczego?
Nie, bo nie i już – jak to w Polsce. Ministerstwo woli własne pomysły, choćby najbardziej dziwaczne. Od jakiegoś czasu pani Ostrowska głosi, że urzędy pracy należy podzielić na pół. Część związana z aktywną formą pomocy bezrobotnym powinna być podporządkowana marszałkom województw, natomiast socjal zostałby przeniesiony do gmin.
Przecież sami nie chcecie tego socjalu.
Działać trzeba z głową, a to jest myślenie postawione na głowie. Urzędy pracy mają w swoich zasobach od 15 do 20 milionów teczek osobowych bezrobotnych. Te teczki muszą być przechowywane przez 50 lat. Korzystają z nich i ci od aktywnych, i ci od pasywnych form pomocy bezrobotnym. Pojawiają się więc pytania: czy mamy te teczki skserować? To robota na kilka lat. Kto za nią zapłaci? A co z ochroną danych osobowych? Urząd w Kwidzynie mieści się w budynku, który jest własnością starostwa. Pracujemy na sprzęcie, który również jest ich własnością. Czy starosta zechce oddać go za darmo marszałkowi województwa? A jeśli trzeba będzie zapłacić, to skąd marszałek weźmie pieniądze na jego odkupienie?
Gdyby część moich pracowników miała przejść do gmin, to rodzą się następne pytania. Gdzie gminy znajdą odpowiednie pomieszczenia? Skąd wezmą pieniądze na wyposażenie nowych urzędów? Absurd, absurd, absurd! Na spotkaniu z przedstawicielami urzędów pracy, które odbyło się 25 stycznia w Gdańsku, minister Ostrowska obiecała nam, że na razie żadnych reform nie będzie. „Wszystko to, co mówiłam do tej pory, było tylko moimi prywatnymi dywagacjami” – usłyszeliśmy.