Jestem emerytem od paru lat. Oczywiście, że nie siedzę w kapciach przed telewizorem, trenując na pilocie kciuka i narzekając na wszystko. Patrząc z perspektywy minionych lat moje zawodowe życie to ciągłe zmaganie się ze sobą i z otoczeniem.

Jako świeżo upieczony magister inżynier po kilku próbach ze stypendium fundowanym, w 1973 roku (zaraz po obronie pracy dyplomowej) rozpocząłem pracę w budowanej od podstaw Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Zakład w Tychach był tym miejscem, gdzie zderzały się ambicje wielu takich jak ja z nieubłaganą rzeczywistością.

Wychowany na Śląsku z dziada i pradziada, ciężko pracowałem nie oglądając się na miejscowe koterie i układy. Jednakże na awanse musiałem zasłużyć nie tylko tymi przymiotami. Zmęczony tymi zmaganiami i wielce zawiedziony, zwolniłem się po sześciu latach.

Wbrew pozorom o dobrą pracę w śląskiej aglomeracji bez znajomości nie było tak łatwo. Na dowód tego, dopiero teść pracujący w nowo powstałej „Hucie Katowice” zaprotegował
mnie u swoich szefów i zostałem tam przyjęty. Rozpoczynałem od majstra, czyli stanowiska dużo niższego od poprzedniego, ale już wtedy z pensją, która pozwoliła mi na godziwe życie. Moim zadaniem było utworzenie służby utrzymania ruchu na jednym z wydziałów produkcyjnych. Znów ciężka praca w skrajnych warunkach. Do pracy dojeżdżałem przewozem, wstając wpierw o 4.00 rano, a po roku o 5.00. Wtedy też udało mi się ukończyć rozpoczęte jeszcze w FSM studia podyplomowe w zakresie organizacji i zarządzania w Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Ten ruch pozwolił mi zmienić pracę na satysfakcjonującą mnie (oczywiście też za protekcją) w największym na Śląsku przedsiębiorstwie budownictwa inżynieryjnego na stanowisku członka zarządu w nowo budowanym zakładzie produkcji pomocniczej. Ważna też była lokalizacja - 8 km od domu no i z płacą
porównywalną do tej w poprzednim zakładzie! Wtedy to rozpoczęła się moja przygoda z wolnością gospodarczą.

W firmie zaczęto eksperymentować z organizacją pracy, tworząc tzw. agencje. Każdy pracownik funkcyjny mógł po odpowiednim umotywowaniu założyć taką agencję ze swoimi podwładnymi co skutkowało wymiernymi dla nich korzyściami finansowymi. Dotyczyło to przede wszystkim kierowników budów. Dla przedsiębiorstwa zaś to wzrost wydajności pracy i wyzwolenie się z ciasnych rygorów fiskalnych. Jako jedyny założyłem taką „agencję”, w dziale którym kierowałem w zarządzie przedsiębiorstwa. Samodzielnie rozliczałem swoich pracowników z wymiernych efektów pracy. Płaciłem firmie za wynajem powierzchni biurowej i samochodu. Wystawiałem faktury za zrealizowane zadania. Czułem się znowu w swoim żywiole!

Po czasie owe „agencje” okrzepły i coraz mniej potrzebowały moich usług, a z wyjściem na zewnątrz firmy (mimo że była na to zgoda) nie miałem doświadczenia no i znajomości. Musiałem więc podjąć decyzję o jej likwidacji (czyli wypowiedzeniu umowy agencyjnej) i znalazłem natychmiast zatrudnienie w małej spółdzielni pracy zajmującej się robotami budowlanymi. Prezes tej spółdzielni, a prywatnie mój kolega, liczył na moje doświadczenie organizacyjne. Tutaj zastał mnie „popiwek” wymyślony przez nowego wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza. „Popiwek” miał za zadanie zahamować niekontrolowany wzrost płac spowodowany katastrofalną inflacją. Tak więc za każdą złotówkę wzrostu funduszu płac, zakład płacił specjalny podatek kilkakrotnie wyższy od wielkości tego wzrostu. Kontynuując więc moje zawodowe story, w spółdzielni zaczęło dziać się coraz lepiej. Wydajność rosła, pracy przybywało i pracownicy oczekiwali rekompensaty finansowej. Tutaj motywująco zadziałał uw „popiwek”, który pozostawiał jedną furtkę na jego ominięcie - prywatyzacja!

Prywatne zakłady nie były objęte tym podatkiem. Wymyśliliśmy z prezesem (ze wskazaniem na niego, ja byłem wykonawcą), że podzielimy spółdzielnię na dwie części. Jedna o statusie istniejącym, ale z ograniczonym zakresie robót (roboty ze sprzętem ciężkim), druga część jako prywatna firma z robotami uzupełniającymi (tynkarstwo, dekarstwo itp.). Korzyść była obopólna: spółdzielnia zachowała swój poprzedni fundusz płac (dla połowy pracowników), a ja jako „prywaciarz” nie musiałem się na to oglądać. I tutaj już na dobre zaczęła się moja przygoda z wolnością gospodarczą.

W takiej to symbiozie przetrwaliśmy jakiś czas. Drogi nasze się rozeszły, a ja zostałem z 30 pracownikami i następnym doświadczeniem. Pracownicy ci (oczywiście nie wszyscy) byli
zdemoralizowani przez zwyczaje panujące w zakładach pracy w poprzednim systemie. W dalszym ciągu oczekiwali wysokich apanaży, przy zdecydowanym spadku zleceń, nie mówiąc już o wzroście wymagań jakościowych. Na domiar złego, rząd zakręcił kurek na wypływ pieniędzy budżetowych. Akurat wtedy realizowałem duże zamówienia na remonty obiektów będących w dyspozycji jednostek budżetowych. Proszę sobie wyobrazić sytuację, gdy w toku generalnych remontów kliku takich obiektów jednocześnie, otrzymuję wiadomość od zleceniodawcy, że mam przerwać roboty, gdyż nie mają pieniędzy. Katastrofa! Użytkownicy obiektów ubłagali, abym je ukończył, a ja wysłuchałem tych błagań, wyzbywając się wszelkich oszczędności i pożyczając pieniądze na dokończenie zaczętych robót.

Gehenna moja zaczęła się wtedy, gdy przestałem płacić daninę na ZUS i US (wypłata pracownikom była dla mnie rzeczą świętą). Instytucje te zaczęły mnie nękać najazdami komorników. Nie pomogły pisma i tłumaczenia, że ten sam budżet winny mi jest kupę kasy! Za jakiś czas oczywiście długi budżet spłacił ratami (bez odsetek za moją „zgodą”), a ja spłacałem zaległości kilka lat (z odsetkami), pracując na etacie i dorabiając jako „prywaciarz”. Wydawało by się że po takich doświadczeniach będę co najmniej wrogo ustosunkowany do tej „wolności”. Nic bardziej mylnego.

Po jakimś czasie na fali popularności ubezpieczeń i funduszy inwestycyjnych, rozpocząłem pracę w tym zawodzie w potężnej korporacji. Oczywiście jako samozatrudniony. Nie byłem tam orłem, ale solidnie pracowałem i wiele się nauczyłem, korzystając z tych nauk do dzisiaj (i nie zapominając nauczki z przeszłości). Tak naprawdę dopiero od niedawna jestem „wolny”. Jako emeryt ukończyłem studia podyplomowe w nowym zawodzie, w którym mogę wykazać się moimi przymiotami, tj. pracowitością, odpowiedzialnością i uczciwością. Emerytura (wykorzystałem wcześniej) pozwala mi spłacać kredyt hipoteczny (i tutaj widzę spłacanie długu Państwa wobec mnie), a dochody z obecnej działalności „wolnego strzelca” zupełnie mnie satysfakcjonują. Reasumując, staram się analizować błędy jakie popełniłem w przeszłości. Czy gdybym nie był taki „do przodu” i zostałbym na etacie do emerytury i miał ją o wiele wyższą byłbym szczęśliwy? Czy byłbym sobą? Jednym z plusów jest też „zarażenie” moich bliskich tą wolnością i sami korzystają z niej z o wiele większym powodzeniem.

Tadeusz Dusza

Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.