Nasz startupowy entuzjazm zaczął się w momencie, gdy szał na tę formę pobudzania biznesu zaczyna wygasać. I to nawet w samej Dolinie Krzemowej.
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
W sobotę wieczorem okazuje się, że nazwa, którą Kosma, Łukasz i Maciej wymyślili dzień wcześniej, nie dożyje niedzieli. Miała być „Temida”, ale im dalej w temat, tym wyraźniej widać, że brzmi zbyt pretensjonalnie jak na przedsięwzięcie, nad którym pracują. A rzecz ma być prosta i przyjazna – w końcu chodzi tylko o wtyczkę, którą można zainstalować w przeglądarce internetowej. Od strony technologicznej jest oczywiście ambitniej. Za wtyczką będzie stał skomplikowany, oparty na technologii sztucznej inteligencji, system. Ma czytać umowy, które podsuwają ludziom do akceptacji serwisy społecznościowe, sklepy internetowe oraz aplikacje sieciowe.
Otwierasz, klikasz i w długaśnym, nudnym tekście napisanym żargonem na kolorowo wyświetlają się wszystkie te fragmenty, które wymagają twojej szczególnej uwagi. Na przykład takie, które naruszają prawo do prywatności. – Wiadomo, ludzie nie czytają umów – mówi Kosma. – Nasz system tego za nich nie zrobi, ale oznaczy te fragmenty, które są szczególnie groźne, bazując choćby na rejestrze klauzul niedozwolonych UOKiK.
Ale potężna Temida, patronka sprawiedliwości, jakoś nie licuje z przeglądarkowym podpowiadaczem, trzeba więc przed jutrzejszą prezentacją przemianować przedsięwzięcie. – Może coś ze sprawdzaniem prawa, po angielsku to byłoby law-check. Może byśmy spolszczyli to na „Loczek”, jak myślicie? – rzuca jeden z chłopaków. Pomysł może i zabawny, ale nieco fryzjerski i też nie do końca oddaje ducha projektu. To musi być coś chwytliwego – w poniedziałek po południu będą mieli tylko cztery minuty, by wybronić przed jury własną pracę. Wszystko musi brzmieć przekonująco.
Tym bardziej że konkurencja jest liczna – 16 podobnych im zespołów. Każdy z nich zamknięty w osobnym pokoiku nowej siedziby Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego opracowuje indywidualny projekt. Zawiązały się zaledwie wczoraj, z dotychczas obcych sobie osób. Czterdziestu siedmiu informatyków z pierwszego roku magisterskich i siedemdziesiątka uniwersyteckiej zbieraniny – od zarządzania, przez ekonomię, prawo, pedagogikę, po mongolistykę. Dostali trzy dni, by wspólnie ustalić, jaki produkt chcieliby zaoferować, komu, z użyciem jakiej technologii i z grubsza za ile, tak by mniej więcej obliczyć, czy kasa się zgodzi. Tak, jakby mieli stworzyć start-up.
Idee i informatyka
Jak wygląda przeciętny programista komputerowy? W powszechnym mniemaniu – niechlujnie. A w mniemaniu statystycznym? Statystycznie rzecz biorąc, ma 29 lat, jest mężczyzną, mieszka w dużym mieście i najpewniej pracuje albo dla korporacji (40 proc.), albo dla przedsiębiorstwa informatycznego, tzw. software house’u (27 proc.). Nie jest z tego powodu najszczęśliwszy. Wolałby kosić dobrą kasę jako freelancer, nie wiążąc się na stałe z pracodawcą, wykorzystując boom na usługi informatyczne. Tak przynajmniej zadeklarowało 60 proc. polskich koderów przepytanych przez badaczy z Uniwersytetu Warszawskiego na zamówienie Google’a. Ale i sami badacze w raporcie uczciwie zaznaczyli, że z koderami tak do końca to nie wiadomo – to szczególna grupa, przeświadczona o własnych wyjątkowych kompetencjach, o wysokim morale i z tendencją do przemądrzałości.
Ale mają do tego prawo. Polscy programiści od lat plasują się w ścisłej światowej czołówce koderskiej. Jeśli wierzyć ubiegłorocznemu globalnemu zestawieniu przygotowanemu przez HackerRank, kalifornijską spółkę specjalizująca się w organizowaniu konkursów programistycznych, są na trzeciej pozycji – za Chińczykami i Rosjanami. Ma to swoje odbicie w płacach. Według raportu Sedlak & Sedlak dla branży IT w 2017 r. java developer mógł liczyć na miesięczne zarobki w granicach 9500–12 200 zł brutto. Programista z dużym doświadczeniem dostawał jeszcze więcej.
Ale z badania Google’a wyniknęło coś jeszcze: sporo polskich informatyków chciałoby pracować w mniejszym biznesie, współtworzyć startup. Tę chęć deklaruje co czwarty korpokoder, a gdyby spojrzeć szerzej, prawie połowa badanych uważa tę opcję za atrakcyjną. Może nie tak, jak freelance, ale na pewno bardziej niż biurko w business parku. Tyle że z tych chęci niewiele wynika – tylko 16 proc. programistów angażuje się w jakieś młode przedsięwzięcie biznesowe. Może dlatego, że nasza scena start-upowa jest ciągle w powijakach, a może dlatego, że choć koderów mamy świetnych, to lepiej wypadają w globalnych konkursach programistycznych niż w pracy zespołowej, gdzie poza doskonałą znajomością Pythona lub PHP liczą się także umiejętności miękkie.
Profesor Aleksy Schubert, wicedyrektor Instytutu Informatyki, jest świadom zarówno talentów swoich studentów, jak i ich ewidentnych braków. Od kilku lat na pierwszym roku studiów magisterskich prowadzi przedmiot „Idee i informatyka” – właśnie po to, by pokazać młodym programistom, że pisanie kodu, choć intratne, nie wyczerpuje wszystkich zawodowych możliwości. Nie ukrywa przy tym, że poszukiwanie nowych sposobów nauczania informatyki to konieczność – presja ze strony rynku odczuwalna jest także tu, na uczelni. Z grona 110–120 studentów kończących rokrocznie studia licencjackie na magisterskich zostaje ok. 80 osób. Jedna trzecia odpływa – zasysa ją buzujący rynek. – Te 30–40 osób rocznie to dużo z naszego punktu widzenia, choć uważamy, że to w znacznym stopniu naturalne przy tak ogromnym zapotrzebowaniu na programistów – mówi prof. Schubert. – Myślimy, więc raczej o tym, jak wzbudzić głębszą potrzebę dalszego studiowania i rozwoju tak, żeby nasi magistrowie mieli też przygotowanie analityczne, wiedzieli więcej o prowadzeniu projektów informatycznych, o modelowaniu, o sztucznej inteligencji.
A także o przedsiębiorczości. Zakładanie spółki technologicznej to ruch przeciwstawny do freelance’u – trzeba budować więzi z zespołem, poszukiwać kompromisów, rozwijać komunikację, stawiać na zaufanie. Tego wszystkiego jednak nie nauczy się poprzez wykład, to trzeba wypracować w boju. Stąd „Match IT” – trzydniowe przedsięwzięcie zainicjowane przez Instytut Informatyki i DELab UW – interdyscyplinarną jednostkę badawczą zajmującą się gospodarką cyfrową. Trzy dni, podczas których studenci z całego uniwersytetu dobierają się w zespoły ze studentami informatyki. Ci pierwsi mogą dzięki temu, w sposób przyspieszony, zaliczyć kurs ogólnouniwersytecki, bez konieczności odbębniania po dwie godziny zajęć tygodniowo. Ci drudzy uczą się, kim staje się programista w małym zespole.
– Pierwszy dzień miał charakter selekcyjny – opowiada dr Agnieszka Pugacewicz, ekonomistka z DELab UW. – Studenci prezentowali pomysły na biznes. Następnie głosowali na te, które najbardziej ich przekonały. Z 32 zgłoszonych zostało 17. Ci, których koncepcje nie przeszły do dalszej fazy, zostają w grze, ale muszą dołączyć do zwycięskich zespołów. Stąd „match”, od angielskiego „dopasowania”.
Odrzuconym trudno współczuć niedocenionej kreatywności. Flight guide, aplikacja skanująca bilet lotniczy i tworząca interaktywną mapę podróży. Inteligentny budzik z funkcją pomiarów parametru snu. Aplikacja pozwalająca na zakup biletów, w której jedyną nowością jest możliwość uprzedniego obejrzenia sceny z wybranego miejsca, albo inna służąca do rezerwacji stolików w restauracji. Niektóre pomysły zaskakują naiwnością, jak system łączący pracodawców i kandydatów „jednocześnie ukrywając dane osobowe, które nie powinny mieć wpływu na decyzję o zatrudnieniu, takie jak płeć, pochodzenie czy zdjęcie”. Inne śmiało atakują palące problemy ludzkości – „aplikacja pozwalająca na przeglądanie krótkookresowych ofert z takich stron jak Gumtree, OLX, Allegro”. Ale i z tych, które przeszły selekcję, nie wszystkie uwodzą oryginalnością – na przykład porównywarka przedszkoli.
– Podobno czegoś takiego nie ma – broni projektu Pugacewicz. – Tą wtórnością bym się jednak tak bardzo nie przejmowała, to przedsięwzięcie edukacyjne, nie zakładamy, że oni wszyscy stworzą start-upy. Raczej cieszy mnie, że większość prezentujących nieźle sobie poradziła, mówili dobrą polszczyzną, spójnie opowiadali o projektach, mieścili się w czasie, a co najważniejsze – nie zauważałam dysproporcji między pomysłami proponowanymi przez informatyków a resztą. Trochę się bałam tego etapu. Myślałam, że projekty koderów będą dominowały nad pomysłami studentów innych wydziałów, nie tylko z racji znacznie lepszego rozumienia technologii i jej ograniczeń, ale też dlatego, że oni już się znali i występowali w zespołach. Pozostali przychodzili pojedynczo, dopiero na miejscu musieli znaleźć swój team. Tymczasem ostatecznie głosy rozłożyły się po połowie, połowa pomysłów z informatyki, połowa z innych wydziałów.
Aleksy Schubert: – Nie bałem się etapu prezentacji, myślę, że nasi studenci już wiedzą, że od takich rzeczy wiele zależy, potrafią się przyłożyć. Nie mam za to złudzeń co do ich barier myślowych, widzę, że wiele rzeczy postrzegają płasko. Są zamknięci w świecie podobnych im specjalistów i siłą rzeczy mają problem z dostrzeganiem wielu wymiarów rzeczywistości. Miejmy nadzieję, że to kwestia wieku i doświadczeń.
Nic do odkrycia
– Nie próbujcie odkrywać Ameryki, korzystajcie z gotowych rozwiązań, nie wszystko musimy wymyślać od zera – Łukasz Czerwiński, trzydziestoletni informatyk z doświadczeniem z kalifornijskiej centrali Google oraz kilku amerykańskich i europejskich start-upów prowadzi piętnastominutowy wykład połączony z prezentacją. To jeden z czterech, obok komunikacji, produktu i rozwiązań biznesowo-finansowych, bloków tematycznych. Po każdym z nich zaproszeni eksperci – mentorzy, wyruszają na obchód wybranych przez siebie zespołów. Próbują wskazywać na bardziej efektywne rozwiązania, zadają pytania, czasem niewygodne.
– Start-up to pole minowe, coś zupełnie innego niż duża firma, w której jest project manager i dość przemyślany podział pracy – mówi Czerwiński. – Tutaj jednego dnia piszecie parę linijek kodu, które następnego dnia nadają się do wyrzucenia, bo firma zdążyła przedefiniować cele i to, co wymyśliliście, już nie pasuje. Musicie pracować w dużym tempie. Jeśli zespół prosi o demo, a ja odpowiadam, że za tydzień skończę refaktoring, zrobię kompilację, poprawię wszystkie błędy i za następnych pięć dni będę gotowy, to znaczy, że nie nadążam. Dlatego pracujcie na gotowych rozwiązaniach, nawet jeśli chcielibyście, żeby kod miał fajne algorytmy, superprotokoły. Przede wszystkim musi zawsze działać, żeby zawsze można było coś pokazać. Budujcie małe klocki, rezygnujcie z idealizmu i perfekcjonizmu na rzecz praktycznych rozwiązań, pamiętajcie, że piszecie kod dla kogoś, a nie dla siebie samych.
Piętnastominutową prezentację finalizuje krótki filmik zawierający dość skrajny przykład tzw. mockupu – demo, gdzie w najbardziej podstawowej wizualnej wersji pokazuje się, jak dana rzecz ma wyglądać i działać, kiedy już ostatecznie powstanie. W kadrze widać biurko, na które czyjeś dłonie kładą koślawo zarysowany papier, który w bardzo ogólnym zarysie opowiada to, co wyświetla się na ekranie komputera po uruchomieniu programu pocztowego. Następnie czyjaś ręka klika w narysowane przyciski i rozwijalne menu, a druga dokłada lub zabiera kolejne papierowe rysuneczki udające rozmaite okienka. – I proszę, widać co trzeba, całkiem sporo można w ten sposób pokazać – podsumowuje Czerwiński.
W zespole Antoniny, studentki anglistyki, która wymyśliła aplikację łączącą native speakerów z osobami, które potrzebują praktycznych ćwiczeń językowych, trwa dyskusja o kosztach. – Jeśli założymy, że w tygodniu za sprawą naszej platformy będzie dochodziło do 12 tys. spotkań, to ilu potrzebujemy do tego soft deweloperów i jak to w ogóle oszacować – chce wiedzieć Krzysztof. – A może dałoby się zwolnić ich wszystkich, jak już swoje napiszą – z błyskiem w oku dopowiada Maciek. – Rozróżniajcie koszt zbudowania pierwszej wersji od kosztów rozwoju – tłumaczy Łukasz Czerwiński, który z mentora technologicznego staje się nagle doradcą strategicznym.
Aleksy Schubert: – Kiedy ja studiowałem te 25 lat temu, rozmowa o komercjalizacji wiedzy była w Instytucie Informatyki nieobecna. Nie nazwałbym tego klimatem zniechęcania czy odstraszania, ale gdybym wtedy wpadł na pomysł rozwijania własnego biznesu, musiałbym to zrobić zupełnie na własną rękę, bez najmniejszego wyobrażenia, co mnie czeka. I z pewnością popełniłbym masę błędów.
Agnieszka Pugacewicz: – Od popełniania błędów to ja bym ich nie próbowała zanadto chronić. Właściwie to nawet zachęcaliśmy mentorów, żeby próbowali im trochę komplikować sytuację i zanadto wyzwań nie upraszczali.
Michał Dusiński, zawodowo doradzający start-upom powstającym w ramach programu Google’a, w ramach utrudnienia łączy więc ze sobą dwa teamy. Oba chcą korzystać z technologii wirtualnej rzeczywistości w przestrzeni miejskiej, choć wyobrażają to sobie nieco inaczej. W zespole Graffiti chcieliby użyć nowej technologii do autoekspresji – zamiast pomazać mur kamienicy, można przyozdobić go w wirtualu, a potem obejrzeć, patrząc przez komórkę. Z kolei w teamie Strolly wyobrażają sobie, że rzeczywistość wirtualna przywróci budynkom duszę: jesteś w Rzymie, widzisz Colosseum, wyciągasz komórkę i za sprawą nowej technologii oglądasz nie ruiny, ale budynek w czasach swojej świetności.
– To są bardzo dobre pomysły, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – mówi Dusiński. – Nasze dzisiejsze miasta są nudne, mają tylko jedną warstwę. Za parę lat dzięki wirtualnej rzeczywistości będziemy ich doświadczać na wielu poziomach, w sposób, którego nie umiemy sobie nawet dzisiaj wyobrazić. Dlatego chciałem, żeby spróbowali ze sobą współpracować. Przez moment jakoś to szło. Nawet mieli taką chęć, by podzielić swoją prezentację końcową na dwie części, jedni by zaczęli, drudzy dokończyli. Ledwie na to wpadli, od razu się sami tego pomysłu przestraszyli. No, niestety, taki mamy system edukacji i takie przyzwyczajenia – kwituje.
Koniec epoki małych firm
W porównywarce przedszkoli problemem okazał się model biznesowy. W piątek za jej usługi mieli płacić zdesperowani rodzice szukający najlepszej oferty dla swoich pociech. Za to już w niedzielę z finalnej prezentacji wynikało, że przedsięwzięcie powinny sfinansować same przedszkola, którym niż demograficzny zagląda w oczy.
Z kolei mHealth – projekt przyniesiony przez młodych medyków z WUM – zmienił nazwę na mMD. Chcą zbudować aplikację służącą do monitoringu pacjentów psychiatrycznych, za którą miałyby płacić ubezpieczalnie medyczne. Zainstalowana w komórce pacjenta wszczynałaby alarm i wysyłała ostrzeżenia do wybranej osoby w razie nagłego zaniku aktywności użytkownika, wskazującej najpewniej na próbę samobójczą. To, że przy okazji byłaby głęboką ingerencją w prywatność, jakoś im umknęło.
Na kwestiach kulturowych wyłożył się Stefan, który wymyślił Autosharing, coś na kształt sąsiedzkiego Ubera. Jeśli jedziemy w tym samym kierunku, to nie musimy w dwóch samochodach, możemy jednym, dorzucając się do benzyny. Wystarczy, że dogadamy się na taką wspólną podróż przez aplikację. Pytanie jury: Jak zamierzacie rozwiązać kwestię bezpieczeństwa i zachęcić ludzi, by wsiadali do samochodów obcych osób? Odpowiedź: Przyznam, że nie przyszło nam to do głowy.
Dość stabilnie za to rozwinęły się Frytasy, przedsięwzięcie proste, wynikłe z doświadczeń życia w akademiku. Marcin, lider projektu, ma plan, by w uczęszczanych miejscach uczelnianych kampusów stawiać maszyny do frytek. Na rynku są już takie, tyle, że nie u nas. Karmisz je ziemniakami, a one je obierają, tną, smażą i serwują. A innowacja? Marcin chciałby, żeby dało się zamawiać frytki przez aplikację – gdy podejdziesz do maszyny, już będą na ciebie czekały w specjalnej, osobnej przegródce otwieranej kodem, który dostaniesz na smartfona. Pytanie ekspertów: A ile się na takie frytki czeka bez aplikacji? Odpowiedź: Jeszcze tego nie wiemy.
Kosma, Łukasz i Maciej wybrnęli z kryzysu nazewniczego. Temidę i infantylnego Loczka zastąpił Kruczek, który będzie w tekście umów podświetlał kruczki prawne. Pytanie jurorki: Czy to już działa? Odpowiedź: Nie, ale będzie działało.
Agnieszka Pugacewicz: – Widać, że to, co tu robimy, to przedsięwzięcie uczelniane, edukacyjne. Podczas profesjonalnych hackatonów teamy pracują nieprzerwanie, nie śpią po nocach. Nasi poszli spać i na wielu przykładach można pokazać, że ich koncepcje nie są dopracowane. Z drugiej strony nasz „Match IT” nie jest zwykłym konkursem, bo nie przyznajemy nagród, gdyż to nie mieściłoby się w formule zaliczenia zajęć. Wyróżniliśmy kilka grup i te, które będą chciały, mogą dalej pracować nad swoimi projektami w Uniwersyteckim Inkubatorze Przedsiębiorczości. Ale studenci są zadowoleni – tak przynajmniej wynika z ankiet, które wypełnili. Skorzystali na kontakcie z profesjonalistami, dobrze się bawili – wygląda na to, że się udało.
– Czasem mam wrażenie, że w Polsce ciągle widzę ten sam sposób działania – zwierza się anonimowo jedna z mentorek podczas przerwy. – Najpierw bardzo długo nie robimy tego, co robi pół świata, a potem z nagła zaczynamy, na hura, wszyscy równocześnie i koniecznie w ten sam sposób. Wzięłam w tym miesiącu udział w bodaj pięciu takich imprezach. Wszystkie były idealnie podobne, aż mi się chwilami miesza, czy ja tu już byłam i czy spotkałam tych wszystkich ludzi wczoraj, czy może dopiero dzisiaj.
Co gorsza, polski entuzjazm startupowy zaczął się w szczególnym momencie, gdy szał na tę formę pobudzania biznesu zaczyna wygasać. I to w samej Dolinie Krzemowej, tam gdzie się zaczął. O ile w I kw. 2016 r. skala inwestycji w kalifornijskie start-upy zbliżała się do granicy 550 mln dol., o tyle rok później ledwo przekroczyła 500 mln. W II kw. 2017 r. ochłodzenie było już wyraźne – 459 mln, prawie o 100 mln dol. mniej niż rok wcześniej. Zmniejszyła się także liczba kontraktów: na początku 2016 r. pieniądze na rozruch poszły do prawie 400 nowych spółek, rok później – tylko do 255.
O czym to świadczy? Biznes wypuścił powietrze, nie czeka już na przydechu na kolejnego Facebooka czy nawet Snapchata. Skądinąd historia tego ostatniego i jego szybka utrata popularności na rzecz ulepszonego Facebook Messengera też pokazuje, że rynek nowych technologii jest rynkiem takim samym, jak inne – duży może więcej. A do tych dużych trudno dołączyć. TechCrunch, internetowy serwis poświęcony innowacjom, który parę dni temu obwieścił koniec epoki małych firm, zilustrował tę przygnębiającą tezę przypadkami trzech słynnych na cały świat start-upów, które nabrały wiatru w żagle legendarnym akceleratorze biznesu Y Combinator: Airbnb, Dropboxa i Stripe’a. Każdy z nich zapowiadał się na światową potęgę i każdy, mimo dekady działalności, został tym, czym był od samego początku – poważną firmą, która przy całym swoim powodzeniu rynkowym nie poszerzyła swojej działalności i nie urosła.
Zresztą nie bardzo wiadomo, gdzie tych nowych pól szukać: sztuczna inteligencja wymaga gigantycznych zbiorów danych, czym premiuje dużych graczy. Nowości z dziedziny hardware’u (sprzętu) są zbyt drogie dla małych spółek, rzeczywistość wirtualna jest jeszcze w powijakach, a kryptowaluty przypominają piramidę finansową. Na horyzoncie nie rysuje się żadna wielka nowa technologia, porównywalna z tą, która ponad dekadę temu zrodziła boom na start-upy.
Jeśli więc polscy koderzy pracują głównie dla korporacji, to raczej tak zostanie, nawet gdy szał startupowy, który zaczął się w naszym kraju o dekadę za późno, jeszcze chwilę potrwa. Z drugiej strony wszyscy, którzy przeszli przez szkołę, jaką jest praca w start-upie podkreślają, że nauczyli się więcej niż w jakimkolwiek przedsiębiorstwie. I to bez względu na wynik końcowy, zwykle mało spektakularny. Wychodziłoby więc na to, że edukacyjnie to metoda jak najsłuszniejsza. Zwłaszcza gdy, dodajmy złośliwie – praktykowana bez nagród i bez kasy. Coś, jak pływanie na sucho – nigdzie się w ten sposób nie dopłynie, ale przynajmniej obędzie się bez ofiar.