Wprowadzenie na giełdę spółek energetycznych oraz z sektora oil&gas było błędem – powiedział były minister skarbu Jacek Socha. Tak, to ten sam, który przeszedł do historii rodzimego rynku kapitałowego jako twórca maksymy: „Prywatyzacja przez giełdę jest polską racją stanu”.
/>
Socha był ministrem skarbu w rządach premiera Marka Belki (2004–2005) i jak mało kto zna nasz rynek kapitałowy i giełdę, bo wcześniej współtworzył nadzór finansowy i był przewodniczącym Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. To za jego urzędowania w resorcie częściowo sprywatyzowane i wprowadzone na giełdę zostały takie giganty, jak PKO BP, Grupa Lotos i PGNiG. Był wtedy święcie przekonany, że upublicznienie potrzebne jest rynkowi kapitałowemu i samym przedsiębiorstwom. Tymczasem 5 lutego podczas konferencji „Kierunki 2020” zorganizowanej przez bank DNB Socha, będący dziś wiceprezesem i partnerem PwC Polska, zanegował kierunek i sposób prywatyzacji, których był współautorem.
Przyznanie się do błędu może budzić zdumienie, ale też zmusza do refleksji: co złego dzieje się z połowicznie sprywatyzowanymi spółkami, że lepiej, aby ich nie było na giełdzie? A skoro już są, to jaka powinna być ich przyszłość?
Prywatyzacyjne paliwo
Warszawska giełda została założona przez państwo w 1991 r. i przez ponad dwie dekady budowała sukces w dużej mierze dzięki zasilaniu jej przez oferty publiczne spółek Skarbu Państwa. Czy można było uniknąć takiej sytuacji? Nie, bo gospodarka odziedziczona po PRL składała się z ponad 8 tys. przedsiębiorstw państwowych, zaś prywatne dopiero raczkowały i nie mogły równać się z ich potencjałem. Jedynie sprzedaż akcji tych pierwszych w ofertach publicznych mogła przyciągnąć do Warszawy inwestorów, bo miały dostateczną wielkość, by zainteresował się nimi także kapitał zagraniczny. Dlatego na rynek publiczny trafiły największe banki, firmy produkcyjne oraz surowcowe – aż przyszła kolej na koncerny energetyczne oraz z sektora oil&gas.
Motywacje ministrów skarbu były różne, ale nie sprowadzały się wyłącznie do chęci pozyskania pieniędzy dla państwa. Wejście państwowych spółek na rynek publiczny było też ogromną szansą, aby – będąc pod czujnym okiem analityków i inwestorów – stały się transparentne, lepiej zarządzane, konkurencyjne, z wysokim poziomem ładu korporacyjnego (corporate governance). Służyło to też upowszechnieniu własności wśród inwestorów indywidualnych i edukacji ekonomicznej. To wszystko miało się przekładać na wzrost ich wartości dla akcjonariuszy (w tym Skarbu Państwa) i całej gospodarki.
Tyle teoria. A praktyka?
Mieć ciastko i zjeść ciastko
Państwo – z nielicznymi wyjątkami – wobec firm kluczowych dla gospodarki stosowało taktykę, którą dobrze opisuje powiedzenie: „Mieć ciastko i zjeść ciastko”. Strategia sprowadzała się do ich częściowej prywatyzacji – albo sprzedania mniej niż 50 proc. akcji lub takiego uprzywilejowania pozycji państwa w akcjonariacie, że minister jako jedyny mógł wykonywać prawo głosu z większego pakietu akcji (np. ponad 10 proc. lub 20 proc.), albo wręcz zmiany uprzywilejowania państwowych akcji pod względem liczby głosów. Był to sygnał, że państwo chce być sprytne, bo zgarnia grube miliardy z ofert publicznych, ale jednocześnie pozostawia sobie albo kapitałową (liczba akcji), albo statutową (uprzywilejowana pozycja w wykonywaniu prawa głosu) kontrolę nad firmami.
Co ciekawe, ta taktyka była wygodna dla załóg sprzedawanych przedsiębiorstw, bo dawała im szansę na szybkie wzbogacenie się po sprzedaży akcji pracowniczych – wartych w największych firmach miliardy złotych – i pozostanie nadal pod bezpiecznym parasolem ochronnym dominującego państwowego właściciela, z natury o wiele bardziej uległego wobec związków niż właściciel prywatny. Presja załóg liczących na krociowe zyski, aby wejść na giełdę, czasem była wręcz kłopotliwa dla ministra skarbu. Warto w tym miejscu przypomnieć żądania związkowców z PGNiG, którzy w 2005 r. spędzali sen z powiek Jackowi Sosze – i dopięli swego. Spółka zadebiutowała na GPW 23 września, na kilka tygodni przed końcem urzędowania ministra. W nowym rozdaniu politycznym, po wyborach parlamentarnych, do oferty publicznej PGNiG i debiutu na giełdzie mogłoby nie dojść. I miliardy z akcji pracowniczych przeszłyby załodze gazowego monopolisty koło nosa. Co ważne, upublicznienie PGNiG kontestowała zarówno PO, jak i PiS, które miały utworzyć po wyborach POPiS.
Półpaństwowe folwarki
Prywatni inwestorzy, którzy nabyli akcje albo w ofertach publicznych, albo na giełdzie, byli gotowi przymknąć oko na tę sprytną politykę właścicielską Skarbu Państwa w na wpół sprywatyzowanych firmach – dopóki przynosiły zyski, były profesjonalnie zarządzane i płaciły sute dywidendy, na których pasło się także państwo. Taka symbioza wydawała się rozwiązaniem, z którego każda strona była zadowolona. Do czasu.
Po wyborach 2015 r. nowy rząd odziedziczył giełdę z okrojonymi OFE, ale przede wszystkim zdominowaną przez półpaństwowe spółki. Ale postanowił zmienić w nich zasady gry – w dużej mierze zależało to od tego, pod czyje polityczne skrzydła trafiły firmy, bo resort skarbu przestał istnieć, a kontrola nad spółkami została rozparcelowana między ministrów i premiera.
Szczególnie ciężkie doświadczenia są udziałem akcjonariuszy mniejszościowych w spółkach energetycznych kontrolowanych przez ministra energii, który publicznie mówił o rozbieżnych interesach inwestorów giełdowych i państwa. Firmy te stały się narzędziami realizowania politycznych celów, takich jak ratowanie upadającego górnictwa bez oglądania się na interesy pozostałych właścicieli czy wyborcze zamrożenie cen prądu dla Polaków.
I tutaj dochodzimy do sedna błędu prywatyzacyjnego, o którym mówił Socha: jeśli praktyka działania spółek energetycznych i z sektora oil&gas ma być podporządkowana celom bezpieczeństwa energetycznego państwa, które są ustalane politycznie, to aby je zrealizować, państwo nie waha się iść na całość: wyrzuca opornych prezesów i wymienia rady nadzorcze, wpisuje do statutów przyzwolenie na działania w imię „bezpieczeństwa”, które w normalnych warunkach w spółce prywatnej mogłoby być uznawane za działanie na ich szkodę, a menedżerowie musieliby liczyć się z karami.
Nieliczenie się z interesami akcjonariuszy mniejszościowych sprawiło, że tak naprawdę znaleźli się oni w potrzasku, bo mieli za mało głosów na walnych zgromadzeniach, aby się przeciwstawić państwu, a także po prostu bali się konsekwencji konfliktu, który mógłby sprowadzić na nich odwet ze strony aparatu państwowego. Dlatego postanowili głosować nogami – i tam, gdzie nie widzieli poprawnych relacji z państwem i opłacalności trzymania akcji (dywidendy) – po prostu sprzedawali akcje. To właśnie można uznać za główny powód dołowania notowań na giełdzie wielu połowicznie sprywatyzowanych firm. Niestety, rykoszetem trafione zostały też miliony Polaków, którzy ulokowali pieniądze w TFI oraz OFE albo jako inwestorzy indywidualni kupili akcje prywatyzowanych firm w ofertach publicznych np. spod szyldu Akcjonariatu Obywatelskiego, ale także wielu wcześniejszych prywatyzacji przeprowadzanych m.in. za urzędowania ministra Sochy.
Narażenie milionów Polaków na gigantyczne straty z powodu decyzji politycznych podejmowanych wobec spółek półpaństwowych notowanych na giełdzie nijak ma się do zapewnień rządu, że jednym z najważniejszych jego celów jest budowanie w Polsce długoterminowych oszczędności. Bo nie można deklarować jednego, a robić drugiego, nie zdając sobie sprawy lub lekceważąc konsekwencje własnych działań.
Quo vadis, państwowy właścicielu?
Skoro prywatyzacja spółek energetycznych oraz z sektora oil&gas była błędem – jak uważa Socha – to rodzi się pytanie: co dalej z nimi zrobić na giełdzie?
Skoro państwo chce mieć te spółki tylko dla realizacji własnych interesów, to najuczciwszym podejściem byłoby skupienie akcji pozostałych w obrocie i ich pełna renacjonalizacja. Wtedy nic nie stałoby na przeszkodzie, aby minister, mający 100 proc. głosów na walnym zgromadzeniu spółki, załatwiał w niej wszystko co dobre dla państwa jedynie z notariuszem. Bez fleszy, krytyki ze strony innych współwłaścicieli i bez zainteresowania analityków, bo kto jedynemu właścicielowi zabroni? Sęk w tym, że państwo nie ma pieniędzy, aby dokonać takiej operacji, bo musi mieć środki na 500+ i trzynaste emerytury.
Skoro nie ma państwo, to może mają same spółki półpaństwowe, które mogą się wzajemnie przejmować i budować narodowe czempiony? I to się dzieje, czego dowodem jest fuzja Orlenu z Lotosem, a także wezwanie Orlenu na akcje Energi. Problemem pozostaje oczywiście cena, po której pozostali akcjonariusze gotowi byliby swoje udziały sprzedać albo wymienić. Proponowane przez Orlen 7 zł za akcję Energi w porównaniu z 17 zł płaconymi w ofercie publicznej w 2013 r. oznacza, że inwestorzy – także detaliczni – wyszliby na tym jak Zabłocki na mydle. Ale jeśli będzie się utrzymywać polityczne parcie na budowanie czempionów, to niewykluczone, że pojawią się na horyzoncie kolejne fuzje giełdowych spółek ze stajni Skarbu Państwa i ich liczba będzie się systematycznie zmniejszać.
Jest jeszcze jedno rozwiązanie prywatyzacyjnego błędu: zmiana podejścia państwowego właściciela. Przynajmniej nienadużywanie zapisów statutowych o realizowaniu zadań dla zapewnienia bezpieczeństwa kraju, poprawa zarządzania i respektowania zasad ładu korporacyjnego, przeproszenie się z mniejszymi akcjonariuszami i szanowanie ich interesów. To ogromne wyzwanie dla państwowego właściciela, ale także szansa dla giełdy i twórców prywatyzacji wielkich firm, aby więcej nie żałowali swoich decyzji.
Narażenie milionów Polaków na straty z powodu decyzji politycznych podejmowanych wobec spółek półpaństwowych nijak ma się do zapewnień rządu, że jednym z najważniejszych jego celów jest budowanie długoterminowych oszczędności