Sześć oddziałów położniczych zostało zamkniętych na stałe w zeszłym roku, w bieżącym zamknęły się już trzy. Choć ministerstwo już nie chce likwidować porodówek, te likwidują się bez nakazu

Podczas gdy Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że nie będzie domagało się zamykania oddziałów położniczych, w których odbywa się mniej niż 400 porodów rocznie (tak zakładał kontrowersyjny projekt ustawy o restrukturyzacji szpitali), z mapy Polski znika ich coraz więcej. I nie chodzi o czasowe zamknięcia na okres remontu lub wyłączenia z funkcjonowania spowodowane brakami personelu, lecz o likwidację.

Porodówki znikają z miast, NFZ danych nie zbiera

Jak obliczył DGP, tylko w ubiegłym roku co najmniej sześć porodówek zamknięto na stałe, a w przypadku kilku na miesiąc lub więcej wstrzymano funkcjonowanie, oficjalnie z powodu remontu.

  • W lutym 2024 r. zamknięto oddział położniczy w Proszowicach w Małopolsce,
  • w lipcu w Nowym Mieście Lubawskim w województwie warmińsko-mazurskim,
  • w sierpniu w Lubaczowie na Podkarpaciu,
  • we wrześniu w Iłży na Mazowszu,
  • w grudniu w Pyskowicach na Śląsku i w Międzyrzeczu w województwie lubuskim.
  • Z kolei od stycznia nie działa porodówka w Nisku na Podkarpaciu, w Miejskim Szpitalu Zespolonym w Częstochowie,
  • a od lutego w kolejnym śląskim mieście – Lublińcu.

Zamknięte porodówki liczyliśmy na piechotę, ponieważ ani NFZ, ani resort zdrowia nie prowadzą listy zamykanych oddziałów. Takiej informacji brakuje również fundacjom zajmującym się pomocą kobietom w ciąży i rodzącym. – Jeśli dowie się pani o jej istnieniu, proszę się tą wiedzą podzielić. Chcielibyśmy móc udzielać takiej informacji pacjentkom – mówi prezeska Fundacji Rodzić Po Ludzku Joanna Pietrusiewicz.

Spada liczba porodów

Dane na temat liczby porodówek zamkniętych w latach 2017–2023 czerpiemy z odpowiedzi na interpelację poselską udzielonej jeszcze przez wiceministra zdrowia za czasów rządów PiS Waldemara Kraski, zgodnie z którą 31 lipca 2023 r. w Polsce istniało 105 porodówek, a w grudniu 2017 r. – 117. Przez te 6,5 roku otwarto 6 oddziałów porodowych, a zamknięto 22, co daje 3,3 zlikwidowane porodówki rocznie, dwa razy mniej niż w 2024 r. i tyle, ile zdążyło się zamknąć (nie wiadomo, czy na stałe) w tym roku.

Przyczyną takiego zjawiska jest nie tylko demografia. To prawda – liczba porodów spada i podczas gdy w 2017 r. wyniosła 393 tys., ze wstępnych szacunków wynika, że w 2024 r. zarejestrowano ok. 252 tys. żywych urodzeń, o ponad 10 tys. mniej niż rok wcześniej (266 tys). Zgodnie z informacjami Ministerstwa Zdrowia ubyło też oddziałów położniczych przyjmujących więcej niż 400 porodów rocznie. W 2017 r. było ich 320, a w ubiegłym roku już tylko 221.

Będzie systemowa likwidacja porodówek?

Przypomnijmy. Przedstawiona w sierpniu 2024 r. ustawa o restrukturyzacji szpitali zakładała przekształcenie oddziałów zabiegowych, które nie wykonują wystarczającej liczby zabiegów. Dla oddziałów chirurgicznych barierą miało być poniżej 60 proc. udziału operacji, dla położniczych – mniej niż 400 porodów rocznie. Cezura została przyjęta jeszcze za czasów rządów PiS, kiedy konsultanci krajowi ginekologii i położnictwa, perinatologii i neonatologii ustalili, że aby zapewnić bezpieczeństwo rodzącej, oddział powinien przyjmować statystycznie więcej niż jeden poród dziennie.

Ustawa miała dwukrotnie stawać na rządzie, ale za każdym razem ją wycofywano. Kilka dni temu minister zdrowia Izabela Leszczyna powiedziała, że ustawę trzeba będzie napisać od nowa, a wiceminister zdrowia Jerzy Szafranowicz powiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że decyzja o likwidacji oddziałów z mniejszą liczbą porodów będzie należała do dyrektorów szpitali i wojewodów.

Oddziały położnicze znikają same. Dlaczego?

Zdaniem eksperta Związku Miast Polskich Marka Wójcika główną przyczyną jest brak lekarzy. – Jeżeli zatrudniamy trzech położników i jeden zachoruje, a drugi pójdzie na urlop, oddział przestaje działać. Jeszcze gorzej, gdy któryś z tych trzech lekarzy odejdzie, a w okolicy nie ma chętnych do pracy. Ktoś powie, że wszystko jest kwestią ceny, ale szpitali powiatowych nie stać na stawki dyktowane przez gotowych do nas dojeżdżać. Kilkuset złotych za godzinę dyżuru nie udźwignie żaden szpital – tłumaczy Marek Wójcik.

Gotowi do pracy w oddziałach położniczych, w dodatku w małych placówkach, mogą dyktować warunki, dlatego że są w mniejszości. Doktor Michał Bulsa, ginekolog położnik i prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Szczecinie, podkreśla, że choć, według danych Centralnego Rejestru Lekarzy Naczelnej Izby Lekarskiej w Polsce jest 8689 ginekologów-położników, w tym 8080 wykonujących zawód, wielu specjalistów wybiera pracę w poradniach prywatnych lub realizujących kontrakt z NFZ, gdzie ryzyko zdarzenia niepożądanego, a co za tym idzie pozwu, jest o wiele mniejsze. – Strach przed odpowiedzialnością cywilno-karną jest tym większy, że w szpitalu powiatowym zabezpieczenie jest dużo gorsze niż w specjalistycznym. A wymaga się, by lekarz w powiecie zrobił tyle i na takim poziomie, co w placówce wysokospecjalistycznej. Położnictwem zajmują się dziś zapaleńcy, którzy akceptują ryzyko zdarzenia niepożądanego i pozwu, bo łatwość ich składania jest dziś w Polsce wyjątkowa, a lekarze nie chcą latami tłumaczyć się w sądach z niewinności – wyjaśnia dr Bulsa.

Choć część komentatorów likwidacji porodówek upatruje w niskich wycenach procedur położniczych (za cesarskie cięcie, podobnie jak za poród siłami natury, szpitale dostają ok. 4,2 tys. zł, co pokrywa tylko ułamek rzeczywistych kosztów), nie są one decydującym czynnikiem. – Wątek ekonomiczny pojawia się w rozmowach z dyrektorami, ale jest równoważony przez wątek społeczny – potrzebę dostępu rodzących do oddziałów porodowych – podkreśla Marek Wójcik.

Według dr. Michała Bulsy mniejsze porodówki w powiatach znikają również dlatego że pacjentki wybierają ośrodki wysokospecjalistyczne. – Czują się tam lepiej zaopiekowane. Znaczenie mają też infrastruktura i dostęp do najnowocześniejszego sprzętu medycznego czy wybranego lekarza – mówi. ©℗