Jeśli kobieta mówi, że nie chce kontynuować ciąży, to nie mam sumienia, by jej tego zakazać i odmówić pomocy medycznej - mówi Kamila Ferenc – adwokatka, wiceprezeska Fundacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i członkini Trybunału Stanu.
Kamila Ferenc: Oczywiście. To pierwszy raz od 1996 r., gdy posłowie dopuścili do II czytania projekty, których zadaniem nie jest ograniczenie prawa aborcyjnego, tylko liberalizacja. I choć z mojej perspektywy projekt Trzeciej Drogi zakładający jedynie powrót do wersji prawa aborcyjnego z 1993 r. jest dalece niewystarczający, to cieszę się, że on również trafił do tej komisji. Dzięki temu przedstawiciele wszystkich partii usiądą do stołu i porozmawiają o aborcji. To już jest spory sukces.
Uważam, że są zgodne z konstytucją. Ustawa zasadnicza nie zabrania liberalizacji prawa aborcyjnego. Gdy spojrzymy w stenogramy z prac nad konstytucją z 1997 r., to dowiemy się, że już wówczas proponowano, aby wpisać do niej zakaz aborcyjny. Zawarto jednak konsensus, że takiego zapisu nie będzie i decyzję w tej sprawie odda się parlamentowi. Zamysł był więc taki, aby ustawowo rozwiązać tę kwestię. To istotne, jeśli dokonujemy interpretacji konstytucji za pomocą wykładni historycznej.
Ponadto Sąd Najwyższy w 2006 r. (mowa o uchwale SN z 26 października 2006 r. o sygn. akt I KZP 18/06 – red.) stwierdził, że ochrona prawnokarna życia płodu nie jest taka sama, jak ochrona prawnokarna życia kobiety w ciąży. Zmienia się to dopiero w momencie porodu. Prawo kobiety do samostanowienia i jej interesy w takim wypadku wygrywają.
Profesor Zoll ma prawo do takiej interpretacji, choć ja się z nią nie zgadzam. Co to znaczy, że płód ma jakieś dobro? Czy to nie jest tak, że to część społeczeństwa przypisuje temu płodowi pewne oczekiwania, interesy, domniemania, pomijając przy tym całkowicie interes kobiety, która już żyje, funkcjonuje, ma swoje potrzeby, wytworzone więzi społeczne i swoje powody? W takim wypadku zawsze będę stała po stronie kobiety.
Jeśli mamy kobietę, która staje przed nami i mówi, że nie chce kontynuować ciąży, to nie mam sumienia, by jej tego zakazać i odmówić pomocy medycznej w tym zakresie. Proszę uwierzyć, nikt nie wstaje rano i nie wpada na pomysł, że akurat dziś będzie mieć aborcję. Za tym stoją zawsze jakieś powody. I uważam, że w dyskusji publicznej za dużo rozmawiamy o ochronie życia w fazie prenatalnej, a za mało o sytuacji konkretnych kobiet, które zdecydowały się ciążę przerwać. Gdybyśmy mówili więcej o konkretnych historiach, to może poglądy prof. Zolla też byłyby inne.
TK nie ma możliwości zabetonowania sytuacji prawnej. Oczywiście, w przeszłości TK dysponował dużym poważaniem, więc nikt nie miał odwagi zaproponować takich regulacji, które stałyby w sprzeczności z jego orzecznictwem. Ale od strony formalno-prawnej jest to możliwe.
Dokładnie tak. Dziś, kiedy wszyscy widzimy, że TK – w obecnym składzie, ale też jako idea – jest mocno skompromitowany, to nie mam już wątpliwości, że jest to zbyt elitarne i skostniałe grono do rozwiązywania takich wątpliwości prawnych. Zresztą w podobnym tonie wypowiadał się prof. Marcin Matczak w „Tygodniku Powszechnym”, ale też dr Karolina Kocemba i dr Michał Stambulski – odpowiedzialność za przyjęte przepisy powinni brać na siebie politycy, a nie elitarne grono, które żyje w oddaleniu od społeczeństwa.
Poza tym wyjście z założenia, że skoro raz TK zakwestionował jakieś przepisy, to nie można ich później uchwalić, jest sprzeczne z założeniem wykładni dynamicznej – czyli interpretacji opartej na zmianach społeczno-politycznych. TK jest od badania przepisów po ich uchwaleniu, a nie przed. TK nie może ciału ustawodawczemu powiedzieć z góry, co można, a czego nie można.
Ja bym poszła nawet o krok dalej – jestem zwolenniczką całkowitego zniesienia tego przepisu. To on wywołuje dziś tzw. efekt mrożący u lekarzy. Jeżeli pacjentka chce, aby pomóc w jej aborcji, zostanie to wykonane bez uszczerbku dla jej zdrowia, nikt jej do tego nie zmusi, to ja nie bardzo widzę przestrzeń, aby państwo miało kogokolwiek za to karać. Szczególnie że budżet państwa będzie płacił za aborcję tylko zgodną z przepisami.
Takie przypadki to margines statystyczny. Jak pokazują badania walijskie czy angielskie, większość aborcji dokonuje się do 10. tygodnia ciąży. Mało prawdopodobne jest, że liczba przerwań ciąży po 12. tygodniu nagle kilkukrotnie wzrośnie – jest to wbrew dotychczasowym doświadczeniom kobiet. Ale nawet jeśli tak się wydarzy z inicjatywy samej kobiety i jakiś lekarz udzieli jej pomocy medycznej w tym zakresie, to nie widzę powodu, żeby był ścigany za to przez prokuraturę. Proszę przy tym pamiętać, że płód nie uzyskuje dojrzałości do przeżycia poza organizmem ciężarnej aż do 22.–24. tygodnia ciąży.
Problem rozbija się o definicję. Czym dokładnie jest „nakłanianie” w kontekście aborcji? Czy jeśli partner powie kobiecie, że nie chce mieć z nią dziecka i powinna je usunąć, to już to można uznać za „nakłanianie”? Czy jeżeli przyjaciółka podpowie ciężarnej, gdzie można przeprowadzić aborcję, to to też jest nakłanianiem?
Nie widzę takiej potrzeby. Zmuszenie kogoś do przeprowadzenia aborcji już dziś jest karalne, tylko z innego przepisu (mowa o art. 153 k.k. dotyczącym m.in. doprowadzenia do aborcji poprzez przemoc, groźbę bezprawną lub podstęp – red.), którego projekt Lewicy nie chce usuwać.
Samo „nakłanianie”, za które może być uznane udzielenie porady z odpowiednią perswazją, występujące powszechnie w dyskusjach, najczęściej po zadaniu pytania przez samą ciężarną (to się zdarza np. na grupach internetowych) – „ja uważam, że powinnaś zrobić tak i tak” – trudno uznać za coś złego, gdy nie chodzi o nakłonienie do przestępstwa, tylko wyrażenie dosadnie swojego zdania. Podobnie jest np. z przekazywaniem informacji o możliwościach przerwania ciąży. Kobiety w ciąży mają prawo pytać innych o zdanie i prosić o pomoc. Okazywanie wsparcia nie może być karane.
To zawsze jest arbitralna decyzja ustawodawcy, nie ma idealnej granicy, bo każda może się stać krzywdzącą barierą. To, co mogę powiedzieć, to fakt, że jestem zwolenniczką jak najdalej idącego rozwiązania, które jest na stole. Patrzę na to przez pryzmat kobiet, które znalazły się w trudnych sytuacjach życiowych. Im więcej aborcji będzie realizowanych w dobrych, godnych warunkach, tym lepiej. Ale niezależnie od tego, na które rozwiązanie zdecydują się posłowie, zmiana i tak będzie na plus.
Według założeń nikt nie będzie weryfikował takiego oświadczenia. Rozumiem, dlaczego taki mechanizm zastosowano. Patrzę na to przez pryzmat swoich klientek, które doświadczają wtórnej wiktymizacji, gdy są zmuszone, by zgłosić przemoc seksualną, gdy nie są na to gotowe. Tak długo, jak mamy problem z odpowiednim traktowaniem osób, które zgłaszają taką przemoc, tak długo będę zwolenniczką tego rozwiązania.
Mamy domniemanie niewinności. Nie wystarczy więc oświadczenie, aby kogoś skazać za gwałt, potrzebne są do tego odpowiednio zebrane dowody. Ale przyznam szczerze, że trudno mi wyobrazić sobie sytuację, że któraś z kobiet przez 12. tygodni ciąży nie decyduje się na aborcję, a potem wykorzystuje to rozwiązanie, mówiąc, że została zgwałcona. Nawet jeśli pomyślimy o takiej abstrakcyjnej sytuacji, to złożenie przez kobietę fałszywego oświadczenia wiąże się z możliwością poniesienia przez nią odpowiedzialności karnej. Myślę, że to wystarczające zabezpieczenie.
Dostrzegam sytuacje, w których interwencja RPD byłaby przydatna jeszcze przed urodzeniem dziecka. Ale nigdy nie powinny być to interwencje przeciwko samej ciężarnej. ©℗