Mija rok, odkąd DGP postanowił się przyjrzeć procederowi kupowania e-recept i e-zwolnień w sieci. A także rok, odkąd o odkrytych nieprawidłowościach informowaliśmy wiele instytucji: ZUS, poszczególne izby lekarskie, rzecznika praw pacjenta.

Był moment, kiedy można było odnieść wrażenie, że uda się wypracować rozwiązania, które z korzyścią dla teleporady usunie z rynku podmioty, które z leczeniem mają niewiele wspólnego, a zdecydowanie więcej – z klasyczną komercyjną działalnością.

Nowa władza przejmowała stanowiska po poprzednikach z niesionym na sztandarach hasłem wielkiej pozytywnej zmiany. Dlatego obecnej minister zdrowia Izabeli Leszczynie warto przypomnieć, że i w tym temacie pozostały w resorcie zdrowia bałagan i niedokończone sprawy.

Co dokładnie? Choćby standard teleporady, o który zabiega środowisko lekarzy, reprezentowane przez OZZL, NIL. A przynajmniej ta jego część, która nie jest zaangażowana w sprzedaż dokumentów. Standard, który polegałby m.in. na tym, że konsultacja odbywa się online w czasie rzeczywistym, lekarz nawiązuje faktyczny kontakt z pacjentem, rozmawia z nim. Co by to dało? Wyeliminowałoby np. pseudoczaty, w których informacje są wysyłane automatycznie, a recepty są wystawiane taśmowo, bezrefleksyjnie.

Dokładnie od czterech lat obowiązują e-recepty. To rozwiązanie, które pokazuje, że medycyna idzie z duchem czasu. Szczególnie sprawdziło się w pandemii, kiedy nic nie działało normalnie, a leczyć się i przyjmować leki trzeba było. Jednak już wówczas pojawiły się głosy, że gdy koronawirus nam odpuści, trzeba będzie uszczelnić przepisy, bo w sieci pojawiły się dziesiątki portali oferujących e-receptę czy e-zwolnienie „w 10 minut”. Oczywiście za pieniądze, a lek był wystawiany bez refundacji. Za to można było dostać niemal wszystko, od antybiotyku po antykoncepcję, od leków wysoce specjalistycznych, w tym psychotropów, po marihuanę.

Owszem, w naszym kraju dostęp do opieki medycznej jest (wciąż) daleki od ideału. Dlatego kupienie leków dla wielu było i jest kusząco prostym rozwiązaniem. I pewnie sprawdza się w przypadku leków przyjmowanych stale, na stosunkowo niegroźne przypadłości. Tylko czy to jest wciąż leczenie? Nawet słownikowa definicja tego pojęcia mówi o „wykonywaniu szeregu czynności medycznych z użyciem leków, zabiegów, aparatury”. DGP w każdym tekście na ten temat pytał ekspertów, czym różni się kupienie recepty w sieci od np. nabycia choćby pary butów? Wybierasz rozmiar (dawkę), ilość (opakowań), model (rodzaj leku), podajesz dane potrzebne do dostarczenia przesyłki, płacisz i otrzymujesz produkt. Ankieta, która zdaniem właścicieli portali pośredniczących w sprzedaży ma w pełni zastąpić wywiad medyczny, została zakwestionowana przez wiele autorytetów. Naczelna Izba Lekarska wydała jasne stanowisko: ankieta nie jest formą wywiadu medycznego, a sama procedura uzyskania leku godzi w kluczowe zapisy Kodeksu etyki lekarskiej, który nakłada na medyków obowiązek rzetelności, staranności, poświęcenia pacjentowi czasu, działania zgodnie z wiedzą medyczną.

Kluczowe pytanie brzmi: kto bierze odpowiedzialność za skutki, jakie wywoła dany lek? Bo ten może przynieść skutek uboczny, źle dobrana dawka preparatu, zamiast pomagać, niszczy zdrowie. Pojawia się też kwestia nadużyć, uzależnień. Portale odpowiedzialność cedują na lekarzy, bo to oni firmują recepty swoim nazwiskiem. A lekarze, od których kupowaliśmy najróżniejsze preparaty, nie mają sobie nic do zarzucenia. Mówimy o osobach, które wystawiały kilkaset tysięcy recept rocznie, niektóre 800–1000 dziennie. A także o tych, którzy przepisali nam leki psychotropowe, uzależniające. Opisaliśmy historię pacjentów, którzy wpadli w ten sposób w uzależnienie i długi po tym, jak dla kilku medyków stali się żyłą złota. Pisaliśmy o tym, jak rzecznik praw pacjenta wysłał zawiadomienie do prokuratury w sprawie śmierci dwóch osób, które zmarły po zażyciu leków kupionych w sieci. Gdy to nagłośniliśmy, przyszła w końcu reakcja ze strony Ministerstwa Zdrowia – wprowadziło ono limity na wystawianie recept. Idea była słuszna, ograniczyć liczbę dzienną wystawianych recept bez refundacji (a tylko takie są dostępne na portalach). Jednak realizacja pomysłu pozostawiało wiele do życzenia. A dalsze działania, które podejmował Adam Niedzielski (m.in. ujawnienie danych lekarza), doprowadziły do jego dymisji.

Ministerstwo Zdrowia miało przygotować nowe rozwiązanie. Najpierw do września, potem do listopada, potem były wybory. I tu wracamy do nowej pani minister z pytaniem, czy planuje zmiany w obrocie e-receptami w sieci?

Bo dziś jest też tak, że choć MZ wysłało do prokuratur dane lekarzy, którzy wystawiali rekordowo dużo recept, z wnioskiem o zbadanie sprawy, postępowania trwają. Choć podobne dane trafiły do okręgowych izb lekarskich, by przyjrzał się nim rzecznik odpowiedzialności zawodowej, nie zapadł w żaden wyrok. Owszem, ZUS zawiesił jednej lekarce z Lublina na rok prawo wystawiania zwolnień, ale jej sprawa przed sądem lekarskim utknęła, bo kobieta przedstawiła L4. Owszem, OIL w Warszawie bada sprawę lekarzy rekordzistów, a na czas postępowania sąd lekarski zdecydował o zawieszeniu lub ograniczeniu im prawa wykonywania zawodu, ale, jak wyżej, wyroku nie ma. Owszem, rzecznik praw pacjenta dopatrzył się naruszenia zbiorowych praw pacjentów przez podmioty działające w sieci i nałożył pierwszą karę, ale te od decyzji się odwołują.

Fakt, że żadna ze spraw nie ma jeszcze formalnego finału, rodzi konsekwencje. Tym większe, im dłużej trwa stan zawieszenia. Podmioty nie zmieniły sposobu działalności, co wykazaliśmy w kolejnych prowokacjach, kupując np. w analogiczny sposób receptę na marihuanę. Nowe podmioty powstają, a stare przekształcają się (zmieniają nazwy, numery w KRS), by uciec od wspomnianych konsekwencji. Co, z czysto materialnego punktu widzenia, jest zrozumiałe, bo to rynek wart wiele milionów złotych. Piszą też żądania sprostowań do redakcji, stojąc na stanowisku, że nie mają sobie nic do zarzucenia i to my wyłudziliśmy recepty. Optyka, przyznam, ciekawa, bo postępowaliśmy zgodnie z instrukcją podaną na portalu.

Na koniec wątek, też już na łamach DGP poruszany. Jeśli przyjęliśmy, jako państwo, rozwiązanie, że niektóre leki są dostępne tylko na receptę, a lekarz dostosowuje leczenie do indywidualnych potrzeb pacjenta, czemu przyzwalamy na to, by to rozwiązanie omijać?

Dlatego jesteśmy ciekawi i pytamy panią minister Leszczynę: czy handel receptami i zwolnieniami w sieci to problem, którym resort zdrowia zamierza się zająć? ©℗