Lekarze się buntują, rząd milczy – po raz pierwszy protest medyków nie odbywał się pod hasłami podwyżek płac.
– W trakcie wakacji nie było rezydentów, którzy na co dzień obsługują SOR, więc oddelegowano specjalistów. Żeby to zrobić, odwoływano planowe operacje – opowiada DGP jedna z młodych lekarek, która w sobotę przyszła protestować pod budynkiem Ministerstwa Zdrowia. Po raz pierwszy na plakatach nie było żądań płacowych, nikt nie pokazywał pasków wypłat. Głównym postulatem jest walka o jakość – warunków pracy, opieki nad pacjentem, a przede wszystkim kształcenia. Jak podkreśla Sebastian Goncerz, przewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL – nie ma zgody na szkoły zawodowe i uczelnie techniczne bez zaplecza dydaktycznego, infrastruktury i warunków do prowadzenia kierunku lekarskiego. Jego zdaniem degradacja kształcenia to degradacja państwa.
Siła rażenia
Na plakatach nie ma co prawda żądań płacowych, ale także siły rażenia poprzednich protestów. Na Miodowej 15 przed gmachem MZ zgromadziło się kilkaset osób – organizatorzy mówią o tysiącu – to jednak mniej, niż pierwotnie zakładano. Protest nie wywarł wrażenia na rządzących. Jak mówią w rozmowie z nami urzędnicy resortu zdrowia – dużo rzeczy zostało zmienionych i nie uważają, żeby ten protest był groźny. I wyliczają, że wynagrodzenia zostały podniesione. A główna linia sporu: czyli kształcenie lekarzy na uczelniach, które do tej pory nie miały takich uprawnień, nie jest traktowana przez decydentów poważnie. Argument ze strony rządu jest jeden: to odpowiedź na problemy kadrowe w Polsce. Wiceminister zdrowia Piotr Bromber w weekendowym wywiadzie dla PAP przekonywał, że ilość nie wyklucza jakości. „Zależy nam na wysokiej jakości kształcenia. Dostępność do świadczeń opieki zdrowotnej jest też uzależniona od liczby personelu. Chcemy, by pacjent miał łatwiejszy dostęp do leczenia. Bezpieczeństwo zdrowotne pacjentów to jest nasz podstawowy cel”.
Zdaniem Sebastiana Goncerza tymczasem to główny problem. Jak mówił w rozmowie z DGP „kierunek działań decydentów jest prosty: zwiększymy kadrę, niech wykres liczby studentów idzie w górę. A my widzimy efekty tych zmian – 20 kierunków lekarskich bez szpitala klinicznego, 17 bez własnego prosektorium, z niektórych uczelni na zajęcia trzeba będzie przebyć 250 km. Na naszych oczach odbywa się degradacja zawodu. W proteście chcemy pokazać, że działania proilościowe odbiją się na nas wszystkich i nie pomogą nikomu”. I dodawał, że „frustracji lekarzy nie zmniejszy to, że pacjent co prawda otrzyma szybciej pomoc, ale nie wiadomo jakiej jakości. Brak zaufania do wiedzy specjalisty, który ma przejąć opiekę nad moim pacjentem w innej dziedzinie, będzie coraz większy. Bo de facto mamy teraz wpuszczanie na rynek masy lekarzy, których wiedza i umiejętności mogą być wątpliwej jakości”.
Do protestujących nie wyszedł nikt z ministerstwa zdrowia, minister Katarzyna Sójka była z wizytą w ośrodku dla niepełnosprawnych w Broniszewicach i tym się chwaliła w mediach społecznościowych. Do protestu się nie odniosła. Lekarze przekazali listę najważniejszych postulatów do biura podawczego resortu.
Puste hasła
– Podnosimy jakość, są lepsze pensje – słyszę te różne hasła, a potem patrzę na to, co na co dzień dzieje się w szpitalu i widzę, jak poziom absurdów przekłada się na sytuację, nie tylko lekarzy – mówi nam lekarka z jednego z powiatowych placówek w Wielkopolsce. – Podam pani jeden z ostatnich przykładów. Tak się złożyło, że mamy w szpitalu kilku naprawdę świetnych chirurgów, ale przez cały wrzesień nie działał morcelator. Zresztą już po raz kolejny w tym roku. To takie urządzenie, bez którego nie da się zrobić operacji laparoskopowo. Bardzo upraszczając: jak się wyciąga np. macicę, to nie wyjdzie przez maleńką dziurkę w brzuchu, którą się robi przy zabiegu laparoskopowym. Trzeba ją – mówiąc kolokwialnie – pociąć. No i to urządzenie ciągle u nas nie działa. Efekt? Operacje planowe albo są odwoływane, albo pacjentki same rezygnują, albo się im robi cięcie klasyczne. Ale to oznacza bardzo inwazyjny zabieg, z nacięciem powłok brzucha, duża blizną i trudnym gojeniem się – opowiada lekarka.
I dodaje, że takich paradoksów jest mnóstwo. – Teraz tych trzech chirurgów odchodzi, nie dlatego, że nie mogą zarabiać, tylko dlatego, że są sfrustrowani. To zaś spowoduje, że nie przyjdzie trzech rezydentów, którzy zdecydowali się z ich powodu do nas dołączyć. A jak nie będzie rezydentów, to nie będzie miał kto siedzieć na SOR. Więc wezmą specjalistów z oddziałów, te zawieszą działanie i będą przekładane operacje planowe, to zaś będzie powodowało narastającą frustrację i pracowników, i pacjentów. I koło się zamyka – opowiada dalej młoda lekarka. Deklaracji politycznych nie słucha, bo żadna nie jest odpowiedzią na realne problemy w lecznicach.
Chaos na izbach przyjęć
Eksperci wskazują, że może i protest nie był znaczący, ale jest odzwierciedleniem problemów, z którymi boryka się już cała Europa. W Wielkiej Brytanii i Portugali zaczęły się największe od lat strajki. Na Wyspach protestują zarówno lekarze specjaliści, jak i rezydenci. Wskutek tego zostały odwołane planowe konsultacje czy zabiegi – i oferowana opieka jest tylko interwencyjna. Główne żądania są płacowe. Brytyjskie media szacują, że trwające od grudnia strajki w różnych sektorach ochrony zdrowia doprowadziły do odwołania niemal miliona świadczeń.
Również w Portugalii w zeszłym tygodniu odwoływano operacje, zostały wstrzymane przyjęcia w przychodniach i na izbach przyjęć. W czwartek w placówkach medycznych z okolic stolicy nie przyszła do pracy – w ramach protestu – ponad połowa lekarzy. Według organizatorów protestu rozpoczęty tego dnia 48-godzinny strajk doprowadził do chaosu we wszystkich działających w środkowej Portugalii placówkach służby zdrowia. Tam lekarze domagają się podwyżek płac. I lepszych warunków pracy. ©℗