W życiu nie ma przypadków. Takie można odnieść wrażenie, obserwując wzmożenie, jakie zapanowało po tym, jak resort zdrowia postanowił pochylić się nad przepisami regulującymi zasady pozyskiwania w sieci e-recept. I żeby była jasność: nie chodzi o sytuację, w której pacjent kontaktuje się ze swoją przychodnią i telefonicznie prosi swojego lekarza prowadzącego o przedłużenie leków, które stale przyjmuje.
Tego rodzaju usługa funkcjonuje od dawna w POZ, także w podmiotach działających komercyjnie. Nie mówimy tu również o sytuacji, w której pacjent zamawia teleporadę, czyli konsultację przez telefon. Ona również istnieje, w czasie pandemii ratowała system, gdy placówki nie pracowały w normalnym trybie. Choć nawet ona, gdy opadło największe zagrożenie związane z koronawirusem, znalazła się w ogniu krytyki, że niektóre poradnie nadmiernie z niej korzystają. Bo w końcu nie ma nic lepszego niż bezpośredni kontakt lekarza z chorym. Co warto dodać, przy tej usłudze poradnie wypracowały jasny system: gdy pacjent zamawia teleporadę, lekarz ma obowiązek kontaktu z nim o ustalonej godzinie. Jeśli trzykrotnie to się nie powiedzie, uznaje się, że porady nie było.
Regulacja ma dotyczyć podmiotów, które swoją działalność sprowadziły wyłącznie do usług online i których adres w przeważającej większości figuruje tylko w KRS. Nie ma więc stacjonarnej przychodni, nie ma numeru telefonu, pod który może zadzwonić pacjent, skonsultować się, gdy dopadną go wątpliwości w kwestii leku, który dostał. Jest natomiast ankieta, która stanowi podstawę do wystawienia e-recepty czy e-zwolnienia. Jak licha to podstawa, pisaliśmy w DGP, przytaczając, że sprowadza się do kilku prostych pytań, które (co podkreślali rzecznik praw pacjenta, izby lekarskie) nie są wywiadem medycznym. Pisaliśmy, że kluczowa jest opłata, która rozpoczyna „realizację zamówienia”, i że choć na stronach oferujących e-recepty stoi, że zamawiamy konsultację, podczas której lekarz może zdecydować o wystawieniu recepty, nie ma kontaktu z medykiem. Nasz redakcyjny rekord, od przelania pieniędzy do uzyskania kodu na receptę, to… 3 minuty. A, jak ustaliliśmy, rekordziści wystawili ich tą drogą tysiące.
Teraz z kampanią, która ma zatrzymać prace resortu, ruszył Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, argumentując, że to zamach na świetnie rozwijającą się gałąź gospodarki. Więcej – to zamach na polski kapitał, a „niepotwierdzone doniesienia medialne” uderzają w niego bezpodstawnie. Prezes ZPP przekonuje, że nie chce szerzyć teorii spiskowej, ale… może to jest przygotowywanie gruntu pod kapitał zagraniczny? Cóż, w tej teorii pewne jest to, że faktycznie jest spiskowa, a firmy pośredniczące w wystawianiu e- recept i e-zwolnień rozwijają się prężnie. Konkurują między sobą, oferując zniżki i kody rabatowe na kolejne zamówienia.
Nie można tworzyć prawa tak głęboko zmieniającego zasady rynkowe w atmosferze przymusu i presji czasu, powtarza tymczasem Cezary Kaźmierczak. Przekonuje, że sektor świetnie potrafi się sam wyregulować. Argumentuje, że bez niego pacjenci zostaną na lodzie, pogorszy się dostęp do lekarzy. Czyli najlepiej nie ruszać, a wszystko dla dobra pacjenta. Na pewno? Co, jeśli pacjent za pośrednictwem e-recept zyskuje dostęp do leków silnie uzależniających? Jego wina. I lekarza. A jeśli dostanie lek, który wywoła skutki uboczne? Jego wina. I lekarza. A gdy lekarz wypisuje e-recepty i e-zwolnienia taśmowo? Jego wina i organów państwa, które są od ścigania patologii. Taka retoryka wybrzmiewa w ZPP w odpowiedzi na pytanie, czy istnieje jakakolwiek konieczność włączenia odpowiedzialności firm za sposób prowadzenia usług. W myśleniu wolnorynkowym nie ma też miejsca na propozycje rozwiązań, z którymi ZPP (stawiający się teraz w roli obrońcy branży) chciałby usiąść do rozmów z MZ. Zamiast tego słychać głębokie przekonanie, że pacjenci chwalą sobie te usługi. Skąd ten wniosek, nie wiadomo, bo analizy rynku brak. Na pewno obecny stan chwalą sobie firmy, bo za każdą e-receptę i e-zwolnienie inkasują kwotę (od 40 do ok. 120 zł). Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że umowa z lekarzem przewiduje dla niego 20–30 proc. od usługi. Przez usługę rozumie się wystawione dokumenty, a nie konsultację lekarską. Nie ma więc mechanizmu motywującego lekarzy do jej każdorazowego i skrupulatnego prowadzenia. Liczy się czas – im szybciej pacjent dostanie to, za co płaci, tym lepiej. Co więcej, w umowach pojawiają się zapisy nakładające na medyków kary finansowe za ujawnienie wewnętrznych zasad działalności.
Zarówno z ZUS (który może kontrolować zwolnienia), jak i z izb lekarskich (które mogą badać, czy lekarz działa zgodnie z kodeksem etyki lekarskiej) słyszymy, że brakuje mechanizmów, które pozwalałyby im na faktyczne „spra wdzam”. Wkraczają dopiero, gdy dostaną sygnał o możliwych nieprawidłowościach. A nawet wówczas mają ograniczone pole manewru, gdyż dokumentacja medyczna, jaką udostępniają podmioty, jest prowadzona wzorowo. Choć opisuje wydarzenia, które nie miały miejsca (co również sygnalizowaliśmy w DGP), jak np. to, że lekarz nie tylko zaordynował leki, lecz także przekazał wytyczne co do ich stosowania, zalecił postępowanie.
Z tej perspektywy jakiekolwiek zmiany w przepisach rzeczywiście są dla sektora nie na rękę. Dotąd działał i rozwijał się prężnie nie tylko na skutek pandemii, ale przede wszystkim stanu prawnego, który dawał olbrzymią swobodę. I bezkarność. Celem zmian nie jest zduszenie branży, tylko poprawa bezpieczeństwa pacjentów. Bez dodatkowych teorii.
Na szczęście z tego zdają sobie sprawę instytucje odpowiedzialne za pacjentów. W dniu konferencji e-receptowej branży media obiegła informacja podana przez rzecznika praw pacjenta o śmierci dwóch osób, które korzystały z e-recept. Przypadek? Nie sądzę. I dobrze. ©℗