- Wszyscy dostają pieniądze niezależnie od tego, jak pracują. Konkretna specjalizacja nie równa się przecież temu, jak kto intensywnie opiekuje się pacjentami, a według tego jest podział wynagrodzeń. Tymczasem w medycynie mamy naprawdę spore możliwości, żeby unikać pracy, tymczasem inni pracują za kilka osób - mówi w rozmowie z DGP Adam Kozierkiewicz, ekspert w zakresie zarządzania służbą zdrowia.

Trwają spory dotyczące wysokości podwyżek dla pracowników medycznych. Są za duże? Za małe?
Pytanie powinno raczej brzmieć, jak te podwyżki przekazywać. Bo kluczowe jest to, jak się przekładają na poprawę opieki nad pacjentem. Czyli na ile są powiązane ze świadczeniami medycznymi. Tym bardziej że system finansowania placówek medycznych - m.in. ryczałty płacone szpitalom w sieci - nie przełożyły się na zwiększenie dostępności dla pacjentów. Podwyżki pensji w taki sposób również nie przełożą się na większą dostępność.
Wynagrodzenia nie są związane z lepszą opieką?
Obecnie moim zdaniem nie bardzo. Wysokość minimalnego wynagrodzenia zależy głównie od poziomu wykształcenia w danej grupie medycznej. Warto byłoby jednak powiązać wzrost np. z liczbą wykonywanych zabiegów, przyjętych pacjentów, ilością czasu im poświęconego, a docelowo również jakością opieki. Są takie systemy, np. amerykański CPT, który Izba Lekarska przetłumaczyła już w 2006 r. - wprowadza mechanizm łączenia wynagrodzeń z efektywnością pracy konkretnego lekarza. W obecnym mechanizmie każdy w danej specjalizacji czy z danym wykształceniem ma gwarantowaną taką samą pensję.
Ale tylko na minimalnym poziomie.
Tak. Pominięto jednak to, czy szpital ma środki na dodatkowe finansowanie wynagrodzeń. To jest i tak bardzo uznaniowe. Nie ma jasnych mechanizmów, które by motywowały do lepszej pracy, czyli lepszej opieki nad pacjentem. Więcej otrzymują ci pracownicy, którzy są deficytowi, a nie ci, którzy świadczą lepsze usługi.
Wyliczanie, ile kto zrobił badań czy ilu przyjął pacjentów, jest związane z większą biurokracją, poza tym też więcej nie znaczy lepiej.
Tym bardziej powinien to być dobrze wypracowany mechanizm oceny. Obecnie to ślepa uliczka, bo wszyscy dostają pieniądze niezależnie od tego, jak pracują. Konkretna specjalizacja nie równa się przecież temu, jak kto intensywnie opiekuje się pacjentami, a według tego jest podział wynagrodzeń. Tymczasem w medycynie mamy naprawdę spore możliwości, żeby unikać pracy, tymczasem inni pracują za kilka osób. Nie dość tego - wynagrodzenia związane z ilością pracy, ale nie z przepracowanymi godzinami zniwelowałoby problem tego, na jakiej zasadzie jest zatrudniony lekarz: na umowę o pracę czy na kontrakt.
Pojawia się pomysł, żeby wysokość wynagrodzenia uzależnić od liczby miejsc pracy. I premiować tych, którzy by pracowali w jednej placówce.
Pytanie, czy jest to realne do wprowadzenia - bo mogłoby doprowadzić do zamknięcia wielu oddziałów czy placówek, w których zabrakłoby pracowników. Uważam jednak, że taka zasada mogłaby być wprowadzona głównie albo tylko wobec osób na kierowniczych stanowiskach, ordynatorów, szefów oddziałów. Tak, by nie mogli łączyć pracy dla publicznej placówki z prywatną. Wtedy przynajmniej zostałaby wyeliminowana alternatywna ścieżka przyjęć pacjentów do szpitala, czyli tych, którzy byli u danego lekarza z prywatną wizytą.
Co ze szpitalami, w których nikt nie chce pracować, bo np. są daleko od miast czy miejscowości z uniwersytetami medycznym?
Być może obok kryteriów, o których mówiłem, należałoby wprowadzić jeszcze jedno kryterium - geograficznie. Takie mechanizmy działają w różnych krajach, np. USA, Australii. Za pracę w nieatrakcyjnych zawodowo miejscu przysługuje dodatek finansowy. Może to również ścieżka dla Polski.
Rozmawiała Klara Klinger