Miał być sukces. Jak na razie mamy zamieszanie na linii resort zdrowia, dyrektorzy szpitali i pracownicy medyczni. Inaczej być nie mogło, bo każda próba dosypania pieniędzy kończy się awanturą. Tak było w przypadku tzw. ustawy 203, ustawy wedlowskiej, wprowadzania klauzuli opt-out i tzw. zembalowego. Tylko że tym razem miało być inaczej, lepiej, bo w ramach dialogu i wzajemnego porozumienia. I trzeba uczciwie napisać, że przedstawiciele resortu spędzili wiele godzin na wsłuchiwaniu się w głosy środowiska medycznego.

Ustawa o minimalnym wynagrodzeniu w ochronie zdrowia (weszła w życie 1 lipca) miała realizować postulaty wszystkich zainteresowanych stron, w tym zarządzających lecznicami, którzy nie chcieli dostawać „znaczonych” pieniędzy na wzrost wynagrodzeń, tylko móc samodzielnie je dzielić. Ustawa, przynajmniej teoretycznie, miała również wyrównywać nierówności płacowe wśród pracowników medycznych. W szczególności miała docenić pracę tych najmniej zarabiających, ale również wprowadzić przejrzyste zasady wynagradzania w zależności do grupy zaszeregowania.
Słowem kluczem jest „miała”. I nie upatruję tu winy samego resortu zdrowia. Z zaspokojeniem żądań poszczególnych grup środowisk medycznych jest trochę jak z yeti – wszyscy wierzą, że istnieje, ale nikt go nie widział. Faktem jest, że mamy obecnie słowo przeciw słowu. Minister zdrowia Adam Niedzielski zapewnia, że resort wywiązał się ze zobowiązań – Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji podwyższyła wyceny świadczeń, dyrektorzy szpitali dostaną więc dodatkowe pieniądze na podwyżki zapewnione w kontraktach z NFZ, mogą je też rozdzielić według potrzeb. Minister zapewnia również, że pieniędzy nie zabraknie, wylicza, że do rozdysponowania jest 9 mld zł. Z kolei dyrektorzy lecznic przekonują, że to tylko półprawdy. Co prawda, ich zdaniem, wyceny zostały podniesione, ale za mało. Dochodzi głos rozczarowanych pracowników. Mieli zyskać najbardziej. Ale już mamy niezadowolonych – na przykład pielęgniarki w szpitalu w Sanoku we wtorek odeszły od łóżek chorych na dwie godziny. Chcą więcej zarabiać, a jak podkreślają, do tej pory nie dostały propozycji, która spełniałaby ich oczekiwania lub była im bliska. Wskazują, że nie wiedzą, do której z grup zaszeregowania zostały przypisane. Ich zdaniem ustawa tylko zwiększy dysproporcje w płacach – na poziomie nawet 2 tys. zł.
Po raz kolejny okazało się, że temat podwyżek podkręca atmosferę (pieniądze to do siebie mają). Wspomniane wyżej ustawy – ustawa 203, ustawa wprowadzająca klauzulę opt-out czy ustawa wedlowska – miały na celu wprowadzenie systemowych rozwiązań zapewniających wzrost wynagrodzeń dla pracowników medycznych. I zawsze ich wejście w życie kończyło się albo protestami, albo strajkami i białymi miasteczkami przed budynkiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, w końcu pozwami sądowymi i wypłacanymi odszkodowaniami.
Przypomnę historię tylko jednej, tej, która odbiła się systemowi największą czkawką. I przy której popełniono kardynalny błąd. Chodzi o ustawę 203. Musimy cofnąć się do roku 2000. Przed samym Bożym Narodzeniem Sejm uchwala nowelę ustawy o negocjacyjnym systemie kształtowania przyrostu przeciętnego wynagrodzenia u przedsiębiorców oraz o zmianie niektórych ustaw i ustawy o ZOZ. Robi to pod presją olbrzymich protestów lekarzy, pielęgniarek i położnych. Na jej podstawie wszystkie placówki medyczne zatrudniające powyżej 50 osób muszą wypłacić podwyżki w wysokości 203 zł w 2001 r. i 171 zł w następnym. Problem w tym, że rząd ówczesnego premiera Jerzego Buzka nie wskazał źródła finansowania tych podwyżek. To jak pokazanie środkowego palca dyrektorom szpitali, bo to na nich w praktyce spadła odpowiedzialność za znalezienie pieniędzy na wzrost wynagrodzeń. Oczywiście nie mieli ich, bo mieć nie mogli. Jakie były efekty ustawy 203? Poważne – od skierowania ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, po milionowe długi państwa wobec pracowników medycznych, którzy masowo ruszyli do sądów, domagając się niewypłaconych podwyżek. Do tego nakręcająca się spirala zadłużenia szpitali i kolejne protesty w służbie zdrowia. Szacuje się, że wejście w życie ustawy 203 kosztowało system nawet 3 mld zł. Wracając jednak do rzeczywistości – obecny spór potwierdza, jak wyjątkowo łatwo, w tematach wyjątkowo wrażliwych (a takim są podwyżki), zostać ofiarą, wydawałoby się, oczywistego sukcesu. I nie ma tu znaczenia, ile pracy zostało włożone, żeby tym razem było inaczej niż zawsze. ©℗