Nie jesteśmy nawet niesieni jakimś prądem, nad którym wprawdzie się nie panuje, ale który chociaż wiedzie w jednym kierunku; wykonujemy raczej chaotyczne ruchy, które popychają nas raz w jednym kierunku, raz w drugim. Nie ma w tym żadnego planu, żadnej idei organizującej, żadnej koncepcji tego, dokąd zmierzamy i dlaczego zmierzamy tam, gdzie zmierzamy.
Przyczyny tego stanu są wielorakie. Z pewnością jedną z istotnych jest wciąż dominujące wśród naszej klasy politycznej przekonanie, że z chaosu musi się spontanicznie wyłonić ład. Ma ono swoje źródło w neoliberalnej idei ładu samorzutnego, której twórcą był wybitny filozof ekonomii, laureat ekonomicznego Nobla Friedrich August von Hayek. Znakomitą ilustracją realizacji jego koncepcji w praktyce politycznej była słynna dewiza ministra Syryjczyka z początków naszej transformacji mówiąca o tym, że najlepsza polityka przemysłowa to brak jakiejkolwiek polityki przemysłowej. Kryło się za nią hayekowskie oczekiwanie, że ład wyłoni się spontanicznie z wolnej gry rynkowej i że – co więcej – będzie to ład najlepszy ze wszystkich. Sterowane było ono typową dla Hayeka niechęcią do jakiegkolwiek planowania utożsamianego przez niego z socjalizmem. Nasza transformacja ekonomiczna wyraźnie pokazuje, że idee mają konsekwencje, gdyż owa niechęć do sterowania procesami ekonomicznymi innego niż tylko monetarystyczne (stopami procentowymi) stała się elementem polityki wszystkich rządów w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Ani Hayek, ani nasi jego akolici nie przewidzieli jednak sytuacji, która jest w świetle dzisiejszych naszych pokryzysowych doświadczeń oczywista: oto z chaosu może się wyłonić chaos i nie ma żadnej gwarancji, że pozostawienie wszystkiego wolnorynkowej grze doprowadzi do trwałego i korzystnego dla wszystkich porządku. Ów chaos jest jeszcze pewniejszy wtedy, gdy zaczynamy wprowadzać w życie elementy pochodzące z zupełnie różnych filozoficznych „parafii” do jakiegoś fragmentu naszego życia społecznego.

Nasza służba zdrowia od lat podlega żywiołowym procesom prywatyzacji oraz komercjalizacji, nad którymi nikt nie panuje

Tak stało się moim zdaniem z naszą służbą zdrowia. Podlega ona od lat żywiołowym procesom prywatyzacji i komercjalizacji, nad którymi nikt nie panuje. Piszę „żywiołowym”, nie wydają się one bowiem elementem jakiejkolwiek przemyślanej polityki zdrowotnej, a raczej wypadkową różnych interesów i chaotycznych ruchów politycznych, które są sterowane dominującym i niemądrym przesądzeniem całej naszej transformacji mówiącym, że prywatne jest zawsze lepsze od publicznego (podobnie naiwne przekonanie, że konkurencja jest lekiem na całe zło, doprowadziło do kompletnego bałaganu w polskim kolejnictwie). Rezultatem owej żywiołowości jest system hybrydalny, który nie posiada ani zalet systemu całkowicie i konsekwentnie sprywatyzowanego, ani zalet systemu konsekwentnie publicznego, a raczej zachowuje wady zarówno jednego, jak i drugiego. I nie przesądzam wcale w tym momencie tego, który z tych systemów jest lepszy, choć sam uważam, że w służbie zdrowia znacznie lepiej spisują się systemy publiczne, czego dowodem jest nie najlepszy stan systemu opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych, gdzie 15 proc. PKB (najwięcej na świecie) przeznacza się na ten cel, a jednak ogromna rzesza obywateli pozbawiona jest porządnej opieki zdrowotnej, a jeśli jej podlega, to w poczuciu grożącego jej niechybnie bankructwa w wyniku jakiejś poważniejszej choroby (nie mówiąc już o tym, że głównym beneficjentem tego sytemu jest rozbudowany aparat biurokratyczny towarzystw ubezpieczeniowych, który zresztą dba przede wszystkim o stały wzrost kosztów celem uzyskania stosownych zysków) oraz całkiem niezły stan opieki zdrowotnej w krajach skandynawskich czy Niemczech oparty na systemie publicznym. Bardziej zależy mi tutaj na wykazaniu, że nie mamy żadnego spójnego i konsekwentnego pomysłu na naszą służbę zdrowia, prócz poddawania jej żywiołowemu i pełzającemu procesowi komercjalizacji prowadzącemu do zamiany pacjenta w „świadczeniobiorcę”, a zakładów opieki medycznej czy lekarzy w „świadczeniodawców”, i absurdalnego rozliczania naszych szpitali z tego, czy wykazują zysk, czy stratę na działalności leczniczej (jako osoba, która z urzędu musi często uczestniczyć w spotkaniach poświęconych problemom finansowym szpitali uniwersyteckich, nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo zaczęły one przypominać normalne zakłady produkcyjne, a w każdym razie, jak bardzo nowomowa neoliberalna związana z rynkiem kapitalistycznym opanowała tę dziedzinę naszego życia społecznego). Jeśli już chcemy skomercjalizować i urynkowić naszą służbę zdrowia, to róbmy to chociaż konsekwentnie, wiedząc jednak, czym to pachnie (przede wszystkim nierównością w dostępie do opieki zdrowotnej), jeśli zaś nie mamy przekonania do takiego zabiegu, to zastanówmy się, czy po prostu nie zawrócić z drogi komercjalizacji, póki jest jeszcze na to czas. Domagam się zatem poważnej publicznej debaty na ten temat i obrania przez państwo w jej wyniku jakiejś spójnej i konsekwentnej polityki.
Takich obszarów życia społecznego, gdzie bardzo wyraźnie widać brak konsekwencji i chaos wynikający z braku rozstrzygnięć o charakterze strategicznym, jest więcej, że wspomnę tylko o szkolnictwie wyższym czy polityce rodzinnej. Twierdzę, że takich rozstrzygnięć nie ma nie tylko z powodu owej dominującej wciąż w naszym myśleniu wizji samorzutnego ładu, który musi się wyłonić oddolnie, ale także z braku zasadniczych rozstrzygnięć co do modelu społeczno-ekonomicznego, do którego chcielibyśmy zmierzać. Przez dwadzieścia pięć lat zadowalaliśmy się zideologizowanym pojęciem normalności, do której mieliśmy jakoby wracać, nie zdając sobie sprawy, że żadnej takiej normalności nie ma. Jest ona jedynie tworem ideologicznych konstrukcji, które każą jedną z możliwych wersji kapitalizmu uznać za jedyną możliwą. Myślę tu głównie o wersji anglosaskiej, która ewidentnie była najbliższa naszym reformatorom. Dziś jednak jest już czymś całkowicie oczywistym uznanie, że oprócz tej wersji kapitalizmu mamy jeszcze wersje inne: nordycką (skandynawską), reńską oraz azjatycką. Różnią się one dosyć zasadniczo od wersji anglosaskiej, wszystkie mają swoje zalety i wady. Nie będę ich tutaj omawiał. Powiem jedynie, że już najwyższa pora, abyśmy się wspólnie zastanowili, która z nich jest nam najbliższa i którą chcielibyśmy realizować w naszym kraju. A jeśli chcemy dokonać jakiegoś miksu wersji istniejących, aby stworzyć coś nowego, to też warto byłoby wiedzieć, dlaczego i czym to coś miałoby być.
W każdym przypadku potrzebujemy głębokiego namysłu strategicznego, nie boję się wręcz powiedzieć – jakiegoś planu, którego chcielibyśmy się trzymać bez względu na zmieniającą się konfigurację polityczną w Polsce. Nie może być tak, że co nowy rząd, to nowa koncepcja naszego rozwoju i w pewnym sensie zaczynanie od nowa. Takie podejście charakteryzuje instytucje, które się nie uczą, a my powinniśmy się uczyć, i to szybko. Stąd też potrzebujemy pilnie jakiejś instytucji w typie think tanku, która zdolna byłaby dokonać dogłębnej analizy naszych doświadczeń transformacyjnych, rzetelnie przedstawić stan obecny kraju oraz jego perspektywy, uwzględniwszy różne warianty możliwych zdarzeń oraz różne scenariusze rozwoju biorące pod uwagę zasadniczą odmienność wchodzących w grę wersji kapitalizmu. Mam wrażenie, że ogromne zasoby intelektualne nauki polskiej są w tym względzie kompletnie niewykorzystane, a nasi politycy niepotrzebnie błąkają się we mgle, miotając się od jednego bieżącego kryzysu do innego, bez żadnej idei przewodniej co do tego, skąd przybyliśmy i dokąd zmierzamy. Pora zerwać z polityką, która chwaliła się tym, że nie chce być polityką (owa osławiona „ciepła woda w kranie”) i przejść do polityki, która zawróci nas z drogi dryfu rozwojowego poprzez wyraźne wskazanie naszych ekonomicznych i społecznych celów. Na drodze takiej zmiany leży oczywiście głęboko ugruntowane w Polsce przekonanie wynikające z wcześniej przeze mnie zasygnalizowanych założeń ideologicznych, że wszystko się jakoś samo ułoży w wyniku działania spontanicznych sił rynkowych. Otóż się nie ułoży i jak dotąd wcale się nie ułożyło. Uniknęlibyśmy niektórych błędów (np. pochopnej deindustrializacji kraju), gdybyśmy wcześniej zerwali z narracją hayekowską i poszli śladem tych krajów zachodnich (przede wszystkim krajów skandynawskich), które od dziesięcioleci realizują konsekwentnie pewną politykę ekonomiczną i społeczną, znakomicie na tym wychodząc.